BBSy były zaledwie przedsmakiem tego co miało mnie niedługo spotkać. Smak internetu poznałem na Politechnice, gdzie oczywiście wszystkie pracownie były do niego podłączone. Każdą wolną chwilę, czy okienko można było spędzić na IRCu. Dla młodszego pokolenia – to taki czat do którego obsługi potrzebny był specjalny program. Istniało (istnieje w sumie nadal) wiele sieci połączonych serwerów, sieci zaś dzielą się na kanały. Niby nic wielkiego, a… to było pierwsze prawdziwe uzależnienie. Czemu? Bo stanowiło to SPOŁECZNOŚĆ.
No właśnie – to słowo klucz. Osoby po drugiej stronie ekrany były prawdziwymi bytami, osobami z krwi i kości. Widac było to wyraźnie podczas spotkań IRL, w moim przypadku spotkań kanału #warszawa organizowanych co wtorek w Zielonej Gęsi. A później znów tydzień i logowanie się na IRC. Niedługo później uzyskałem numer dostępowy do internetu – nie były one wtedy darmowe. Oprócz płacenia providerowi trzeba było płacić normalnie za impulsy… Nie było to tanie, ale co zrobić…
Był rok 1998, a ja zamówiłem do pracy stałe łącze. To było coś – Polpak TP SA kosztował co prawda olbrzymie pieniądze (kilkaset złotych miesięcznie za… bodajże 256k, czyli 1/4 Mbit!), ale pozwalał siedzieć po godzinach na IRCu. Ba, jak przystało na każdego szanującego się internautę przeżyłem wtedy nawet mój pierwszy wirtualny romans – co prawda nie w 100% wirtualny – znałem dziewczynę IRL, ale wirtualność spowodowała że wszystko stało się bardziej kolorowe niż rzecywistość. A ta próby czasu nie wytrzymała…

Równolegle do uzależnienia IRCowego biegła pasja do gier sieciowych. Nie było jeszcze zbytnio mowy o graniu przez internet, natomiast jak najbardziej można było zorganizować LAN party. Kiedy rodzice wyjeżdżali na dłużej, spraszałem kumpli, odpalaliśmy kompy i graliśmy 2-3 dni w Duke Nukem, Half Life czy inne gry tego typu. Alternatywą był wieczorny wyjazd do siedziby Gazety Wyborczej – tam siedzieliśby nie raz do 3-4 nad ranem tnąc po sieci na opuszczonych komputerach, korzystając z faktu że znajomy tam pracował. A kto nie grał niegdyś w sieci, po pracy? :D
Kolejnym milowym krokiem w historii uzależnienia było przeniesienie komputera do mojego pokoju. Teraz już wiem – jesli chodzi o mojego syna będę to odwlekał w nieskończoność :) Komputer stał w pokoju, był włączony non stop (dość wcześnie wpadłem na to że właściwie nie szkodzi to zbytnio ani jemu ani domowemu budżetowi), więc właściwie gdy tylko byłem w pokoju to siadałem do niego. Bo co innego miałem robić? Łatwiejsze było też niestety przesiadywanie wieczorne, a czasami nocne. Czasem świt zastawał mnie przy grze – te zdawały się coraz bardziej wciągające. Pamiętam, że przy Black & White zasłoniłem zewnętrzne żaluzje, a w zegarku wysiadły mi baterie. Okazało się nagle, że to wcale nie 2 w nocy, a… 7 rano. Za żaluzjami było tak naprawdę jasno…
Nadejście stałego łącza było kolejnym krokiem. Nagle komputer przestawał być tylko maszyną do której przez chwilę mogą spływać informacje z całego świata, stawał się bramą na cały świat. Coraz częściej zdarzało mi się siadać do komputera i dopiero zastanawiać co mogę robić, a nie na odwrót. Ciągle włączony komputer po prostu zbyt mocno kusił. Zapomniałem o pojawieniu się komunikatorów – najpierw ICQ, potem GG. Rozmowy ze znajomymi, ustawianie statusów. IRC co prawda powoli szedł w zapomnienie, ale stałe łącze i brak strachu przed rachunkiem powodowały że można było całymi godzinami bezkarnie siedzieć w necie. Całości dopełniło zamieszkanie samemu – bez rodziców zadających głupie pytania, lub każących wyrzucić śmieci (i jeszcze bez żony robiącej to samo :D ).
Jak grzyby po deszczu pojawiały się fora i grupy dyskusyjne a także oczywiście Usenet i dyskusje na nim. To wszystko pochłaniało długie godziny czasu. Właściwie kilka godzin dziennie.
Niedługo później pojawił się na dobre Google i Wikipedia. Pojawiły się grupy dyskusyjne na Yahoo, pojawiły się pierwsze portale społecznościowe. I wreszcie – pojawiły się pierwsze przeglądarki na komórki. Uzależnienie w domu było pełne – teraz powoli wyprowadzało się z domu. Można było sprawdzić podstawowe informacje gdzies na mieście – choć jeszcze za słoną cenę.
Pierwszego palmofona zdobyłem jakoś w 2004 roku. Był to Palm Treo – miał bardzo kiepską baterię jeśli chodzi o rozmowy, ale potrafił wytrzymać kilka godzin na mobilnym gadu gadu – to było pierwsze porządne uzależnienie od netu poza domem. Podróż autobusem, czy czekanie gdzieś w poczekalni nabrało zupełnie innego sensu.
Niedługo później zdecydowałem się wreszcie na laptopa. Kolejne stadium uzależnienia od sieci ograniczał tylko fakt, że nie miałem nigdy internetu mobilnego, chyba po prostu nigdy nie byłem zbyt cierpliwy, a łącza które były (i w sumie w większości są) oferowane to po prostu padaka. Ale komputer gdzieś na wyjeździe przestał dziwić – przedtem wyjazdy w góry, czy nad morze były zupełnie niekomputerowe.
Aż w końcu z morderczą siłą nadeszła era Facebooka. Era zmasowanego systemu komunikacji ze znajomymi. Pomysł genialny w swej prostocie – wykraczający poza dotychczasowe socialowe pomysły na fora dyskusyjne i czaty. Możliwość ustawiania statusów jak na gg, z ich archiwizacją, możliwością komentowania, tagowanie zdjęć i inne tego typu bajery mnie – jako ekstrawertyka – wciągnęły bez reszty. Do tego możliwość korzystania z tego z komórki – mogiła.
Dziś niestety nie wyobrażam sobie dnia bez Facebooka, czy sprawdzenia Gmaila. Facebookowe gry (choć głupie w swojej konstrukcji) przyciągają niewidzialną ręką i każą klikać, coś co przychodzi mi do głowy ląduje od razu na Facebooku (czy Twitterze, Blipie, Flakerze), tam szukam fajnych linków, tam wrzucam zdjęcia. Niestety – pene uzależnienie. Przy komputerze mogę spędzić cały dzień, a mój Mac Pro – ze swoją funkcją szybkiego standby – kusi co chwilę, w końcu wystarczy otworzyć go, poczekać 3 sekundy i… jestem online. Masakra.
Jedyne co mam na swoją obronę to zupełna odporność na MMORPG. Te masowe światy jak choćby niesławny World of Worldcraft nie działają chyba na mnie aż tak bardzo jak na innych. Nie dałem się wciągnąć, a kilka z tych gier testowałem. Owszem, wciągnęło mnie kiedyś na dobre Diablo II, ale to już historia, zresztą nie było aż tak tragicznie. Historie o rozwodach z powodu WoW nie są aż tak straszne dla mnie. Całe szczęście.
A co dalej? Tego się trochę obawiam. Dalej mogą być komórki tak zintegrowane ze wszystkimi socialami że właściwie zaciera się różnica między Facebookiem a książką telefoniczną, gry które będą odbywały się w wirtualnej rzeczywistości (jednak jak na razie wszelkie projekty Virtual Reality kończyły się w ślepych uliczkach), szeroko zapowiadane Augmented Reality, czyli rzeczywistość wzmocniona efektami specjalnymi… Nie wiem.
Z jednej strony nie chcę skończyć jak bohaterowie “Surogatów”, z drugiej fascynuje mnie fakt, że być może kiedyś wejdę do Holodecku, zupełnie jak bohaterowie Star Trek i znajdę się gdzies na statku pirackim, lub na średniowiecznym zamku.
Pytanie brzmi – czy będę potrafił się opanować i pamiętać jeszcze o Real Life? Nie wiem :]