Nie byłem nigdy psychofanem Gwiezdnych Wojen. Wiecie, takim, który zna uniwersum na wylot, liczy karby na rękojeściach mieczy świetlnych poszczególnych bohaterów i zna wszystkie komiksy opisujące rozszerzone uniwersum na pamięć. Zresztą ja nawet gdy angażuję się emocjonalnie w jakiś film, to raczej jest to właśnie bardziej emocjonalne niż racjonalne – nie uczę się na pamięć poszczególnych nazw i wydarzeń, po prostu chłonę i staram się wczuwać. Prawdę mówiąc oglądałem całość grubo poniżej 10 razy, a było to na tyle rozrzucone w czasie, że dopiero teraz, podczas przypominania sobie sześciu części, które kupiłem sobie na BluRayu, przypomniałem sobie wiele wątków.
Ale tu nie o to chodzi. Ja wychowałem się na Gwiezdnych Wojnach. Byłem w kinie na Powrocie Jedi w 1985 i choć mało rozumiałem, to oczywiście każdy z nas chciał być Lukiem. Wiecie, to były inne czasy. Nie mieliśmy dużo do wyboru. Pan Samochodzik był fajny, ale w książkach, na podwórku bawiliśmy się albo w II Wojnę Światową i strzelanie do Hitlera, albo właśnie w to, że nasze kije to miecze świetlne.
Dodatkowo mam – jako geek – słabość do dzieł kultowych. Dlatego może tak smutno mi było, gdy Spielberg spieprzył czwartego Indianę Jones, a już zupełnie smutno gdy Jackson spieprzył Hobbita na którego czekałem wiele lat.
Na Przebudzenie Mocy poszliśmy do IMAX-a, z żoną oraz najlepszym kumplem Soo. I wiecie, jeśli miałbym opisać ten film w skrócie, a raczej nasze odczucia, to muszę go zacytować: “To jest tak jakbyś pojechał po latach w miejsce gdzie spędzałeś wakacje w dzieciństwie. I wszystko tam jest. Ławeczka na której siadałeś, sklep w którym kupowałeś lizaki i nawet ten sam pan, który sprzedawał pamiątki”. I ja się w tym zupełnie i zgadzam.
Miałem łzy z emocji – kilka razy. Nie ze smutku, nie ze śmiechu, z emocji. Po prostu czułem się jakbym wreszcie wszedł na nowo do świata, który wydaje się już dawno zamknięty. Tak czułem się chyba tylko oglądając Monty Pythona na żywo.
To JEST nadal Kino Nowej Przygody. To nie jest niszowy, europejski dramat psychologiczny o szklance wody i trudnych stosunkach ojca i syna. Piję trochę do narzekaczy, którzy piszą iż film jest zbyt przewidywalny i prosty. Przepraszam, ale chyba się po prostu zestarzeliście :) Owszem, są jakieś tam dziury logiczne, są uproszczenia, są lepsze i gorsze role. Można ileś wydarzeń przewidzieć. Ale ja na tym filmie świetnie się bawiłem, a tego właśnie oczekuję od takiego kina. Rozrywki. To amerykańskie kino przygodowe, a nie film po którym wychodzisz z kina i chcesz się pochlastać i przemyśleć swoje życie :) Nie było dłużyzn jak w Hobbicie, nie było absurdów jak w Indianie Jones IV.
To nie jest też film, który musisz obejrzeć 5 razy, aby wszystko zrozumieć. Z postaciami, które mają pięć poziomów głębi. To ma być film zrozumiały dla 15 latków a pewnie i dla 10 latków.
Spoilerów nie będzie, do treści nie będę się odnosił. Co do dylematu 2D/3D – nie byłem nigdy przefanem filmów 3D, ale dlatego, że chodziłem do kin innych niż IMAX. A ja to kina uwielbiam, nawet przy 2D – ten ekran naprawdę robi wrażenie i staram się chodzić tam na filmy w których warstwa wizualna jet bardzo ważna. Nie bolą mnie też oczy jak w przypadku 3D w innych kinach. Tutaj było to bardzo fajne i nienachalne, więc sugerowałbym wam właśnie ten wariant o ile macie taką możliwość.
A na film pójdę jeszcze co najmniej raz. Z Frankiem – nie ma w nim chyba scen, które byłyby zbyt drastyczne lub przerażające dla dzieciaków, choć to wszystko zależy oczywiście od konkretnej osoby.
Pozdrawiam wszystkich, tych, którzy jarają się tym filmem jak ja. Niech moc będzie z wami!