I znowu byłem geeksterem :P. Zastanawiałem się nad ostrością obrazu before it was cool. Nie teraz, gdy mówią o tym wszyscy, tylko wtedy gdy po raz pierwszy zobaczyłem „making of” na DVD. Wiecie, te wszystkie ujęcia kiedy pokazują robienie filmu, widać kamery, widać bebechy scenografii. Już wtedy zastanawiałem się – dlaczego po tych ujęciach od razu widać, że nie są częścią filmu jako takiego? Dlaczego wygląda to jak kręcone amatorską kamerą? No dobra, dobra. Na pewno część z was też nie raz nad tym myślała.
Zacząłem Googlać, ale wtedy Google nie był jeszcze tak potężny, a i informacji było w sieci na ten temat niewiele. To był czas pierwszych filmów kręconych kamerami cyfrowymi. I wiecie co? Te filmy poddawane były później obróbce właśnie po to, by uzyskać „movie look”. Po to, by emulować taśmę filmową. I sa tak zazwyczaj modyfikowane nadal. Bo jesteśmy po prostu do tego przyzwyczajeni.
Jest wiele elementów składowych tego właśnie efektu, czy zbioru efektów. Nie chcę was tym zanudzać, ale w sieci jest mnóstwo poradników jak uzyskać ten efekt. To kwestia kolorów, kontrastu, pewnych szumów, odpowiedniej głębi ostrości, czy w końcu rzeczy prawie najważniejszej – ilości klatek na sekundę. Otóż w kinie jest to sławetne 24 fps. Kamery VHS nagrywały z 30 fps. I tak, to widać. Między innymi właśnie ta ilość jest odpowiedzialna za to jak wygląda obraz.
To nie jest tak, że jedno jest lepsze od drugiego. Po prostu przyzwyczailiśmy się do pewnego wyglądu filmów. I do tego jak wyglądają materiały nagrane amatorską kamerą, czy choćby materiały kręcone dla telewizji (teatr telewizji), czy też brazylijskie telenowele. I właśnie do tego porównywany jest obraz który jest… zbyt ostry.
Po raz pierwszy uderzyło mnie to porządnie, gdy zobaczyłem LOTR w wersji BluRay, odtwarzane na telewizorze Full HD. Obraz był… po prostu zbyt ostry. Nie zrozumcie mnie źle – uwielbiam BluRay, moje ulubione filmy mam właśnie w tym formacie, ale fantasy po prostu nie może być tak ostre. To gatunek filmowy, gdzie pełno magii, mgieł i bajecznych krajobrazów. Po prostu mi to nie pasowało. Zupełnie.
Kiedy zapowiedziano Hobbita w 48 FPS byłem pewien, że nie spodoba mi się to zupełnie. Niestety – miałem rację. Liczyłem na to, że chociazby fakt 3D i polaryzacji (tak naprawdę widzimy dwa razy mnie fps, bo obraz widzi raz jedno, raz drugie oko) uzasadni tą technikę. Nie, zupełnie nie.
Owszem, 3D wygląda rewelacyjnie. Ale… to rzeczywiście brazylijska telenowela. Jak bardzo bym nie chciał tego „kupić”.
Pierwszym skojarzeniem był kieszonkowy fotoplastikon – wiecie, takie urządzenie do którego wkładało się kartonowe kółka ze stereoskopowymi obrazkami. Tam też obraz był 3d i był bardzo ostry. Tak ostry, że wyglądało to jak makieta.
I takie trochę makietowe wrażenie odnosiłem ciągle na Hobbicie. Dobrze zrobiona makieta Śródziemia. Coś jak bitewny Warhammer. Fajne, ale jak już mówiłem – nie pozwalało mi to zupełnie wczuć się w klimat tak jak miało to miejsce choćby w LOTR… No cóż, zostaje mi obejrzenie tego jeszcze raz, w normalnym framerate. A może nawet w 2D?
Ok, było kilka momentów kiedy wyglądało to fajnie. Walka z goblinami chociażby. Ale ogólnie jak już to ująłem – nie jestem w stanie się do tego przyzwyczaić. I jeszcze jedno – czasami po prostu miałem wrażenie, że postaci ruszają się zbyt szybko. To dziwne, bo nie powinno tak być, ale wyglądało to jakby film puszczony był x1,5… Hmm.
I na koniec – nie, to nie jest tak że zamykam się zupełnie na nowości w kinie. BluRay jest świetny. Dźwięk surround jest niesamowity. Nie chcę oglądać filmów w jakości VHS z dźwiękiem stereo. Ale tak jak nie do końca jestem fanem 3D tak zupełnie nie jestem fanem High Frame Rate. I mam nadzieję, że się nie przyjmie. Amen.
P.S. A Hobbita jako film ocenię kiedy indziej i gdzie indziej, o.