Cześć! Być może część z Was pamięta moją serię GooSongBook, którą prowadziłem w w zeszłym roku. Jakoś tak wyszło, że serię porzuciłem, ale właśnie postanowiłem ją odświeżyć i tchnąć w nią nowe życie. Co ciekawe, będę ją teraz współtworzył razem ze Spotify. Cieszę się bardzo z tej współpracy, jestem od tej aplikacji uzależniony i spędzam w niej kilka godzin dziennie – na telefonie gdy jadę samochodem, na komputerze podczas pracy, czy na Sonosie popołudniami w domu.
Czym jest GooSongBook?
g00 = s0ngb00k. To powiedzą wszyscy ci, którzy znają mnie trochę dłużej i nie tylko wirtualnie. Pamiętam, że kiedyś, kiedyś, kiedy moja gitara nie służyła jako podpórka do drzwi, postanowiłem rozszerzyć swój repertuar ogniskowy o różnego rodzaju zagraniczne klasyki akustyczne, które wpadły mi w ucho. Był to schyłek lat 90, a więc początek końca złotej ery MTV i wideoklipów jakie znałem i lubiłem, a jednocześnie początek internetsów. Przestałem oglądać telewizję, zacząłem ściągać muzykę z sieci. I tak zacząłem zapisywać sobie gdzieś w komórce, czy kartkach, kawałki słów piosenek które leciały w radiu i które wydawały mi się kultowe. Nie było Shazaam, próbowałem ich szukać w raczkującym Googlu, czy Yahoo. Część z nich była wtedy znana i mainstreamowa, część – choć wpadała w ucho i wydawała się bardzo znajoma – okazywała się mieć nieznany tytuł i być grana przez zupełnie nieznany zespół. Często Zespół Jednej Piosenki.
Całość rozrastała się i przybierała postać kolekcji MP3 odtwarzanej w winampie i nagrywanej znajomym na płytach (sorry, taki mieliśmy klimat). Tak więc oprócz towarzyszących mi przez całe życie Aerosmith, Bruce’a Springsteena, Dire Straits, czy Boba Dylana, to właśnie te piosenki były zawsze gdzieś obok. A raczej “takie”, a nie “te”, bo lista ciągle się rozrasta. I żeby było śmieszniej, klipy do niektórych kawałków poznałem o wiele, wiele później niż samą piosenkę. A teraz mogę o tym swobodnie pisać i załączać je, bo Youtube przestał obrażać się na muzykę i dzięki niemu i Vevo możemy od jakiegoś czasu cieszyć się prawie każdym teledyskiem. A więc naprzód!
Od tej pory, co czwartek – nowy odcinek.
***
Plany były nieco inne. O tej porze roku, od lat, wrzucam na fejsa Boys of Summer. Jednak po dzisiejszym upale, stwierdziłem, ze lato się nie kończy – jeszcze nie! Na pewno kończy się za to sierpień, a co za to idzie, zaczyna wrzesień. Nie ma więc lepszej pory na opisanie tego właśnie kawałka.
Kurcze, to rok 2005, chyba najmłodsza lub jedna z najmłodszych piosenek w GooSongBooku, który przecież z założenia ma być nieco retro. Chociaż… kurde to już 10 lat! Aż się nie chce wierzyć. A więc naprzód. Aha – Green Day jeszcze tu zagości nie raz. Me gusta mucho.
Najpierw sama piosenka. Ale bez teledysku. Dlatego, że w tym wypadku teledysk i piosenka to trochę dwie różne sprawy. Puśccie więc sobie tę wersję i czytajcie dalej.
Piosenka jest z gatunku smutnych akustyków (no dobra, potem się oczywiście rozkręca, yeah!) i prawdę mówiąc odruchowo, gdy nie wsłuchałem się specjalnie w słowa (a jak to w wielu rockowych piosenkach bywa nie są one wcale zrozumiałe tak od razu) myślałem, że znowu chodzi o nieszczęśliwą miłość. I rozstanie. Prawdę mówiąc gdy zobaczyłem fragment teledysku też byłem przekonany, że chodzi właśnie o to i jakiś film. Chłopak, dziewczyna i chyba zdrada? Nic bardziej mylnego! Nie chodzi tu o miłość – ani w piosence, ani w teledysku. Ba, to nawet nie jest żaden film!
Ale trzymajmy się piosenki. Billy Joe Armstrong, czyli frontman Green Day, napisał ją z myślą o swoim ojcu, który zmarł na raka, gdy Billy miał 10 lat – było to 1 września 1982 roku, czyli 23 lata wcześniej.
Like my father’s come to pass
Twenty years has gone so fast
Billy podobno zamknął się w pokoju i nie chciał wychodzić. Gdy weszła do niego mama powiedział właśnie te słowa. Stąd tytuł i powtarzający się motyw piosenki.
As my memory rests
But never forgets what I lost
Wake me up when September ends
To nie ostatnia piosenka w tej tematyce, ale przejdźmy teraz do teledysku. Gdy byłem mały, to denerwowały mnie strasznie clipy niezgadzające się z piosenką. Ale to przeszłość – teraz w sumie lubię, gdy opowiadają jakąś historię. Szczególnie dziś, gdy niektóre opowiadają jedynie historię “ja, ja, ja, ja!”. Ale dość narzekania.
Billy też nie chciał banalnego clipu. Zrobiono więc casting na którym wybrano głównych aktorów. W tym samego Jamie Bella znanego choćby z Jumpera, czy jednego z moich ulubionych filmów – Dear Wendy. Wtedy jednak jedynie z Billy Eliott (też uwielbiam).
Na clipie który naprawdę wygląda jak film, chłopak pomimo obietnicy danej dziewczynie, że nigdy jej nie zostawi, zaciąga się do wojska i jedzie na wojnę. Cały clip możecie obejrzeć tu:
I to tyle na dziś. Chwytów tu nie wrzucę, bo i tak najpierw musisz nauczyć się intra z tabulatury. A jak się uczysz z tabulatury, to wiesz gdzie szukać :)
A poniżej playlista, która będzie się stopniowo rozrastała. Do następnego czwartku!