Dziś Dzień Bloga. Święto, które na początku wydało mi się nieco dziwne i śmieszne, a to za sprawą tego, że przez długi czas nie do końca utożsamiałem się z byciem blogerem. Tak, blogowałem od kilku dobrych lat, a nadal nie do końca chciałem o sobie tak mówić. Z dwóch powodów.
Po pierwsze, choć bloguję od 11 lat, przez większość czasu robiłem to zupełnie na luzie i bez spiny. Miałem kompleksy wobec wielu twórców tworzących plany rozwoju i inne takie tam formalne pierdolety i myślałem o sobie w kategoriach amatora. Dopiero z czasem pogodziłem się z tym i przekułem to nawet w swoją siłę – blogowanie nigdy nie było moim sposobem na życie, na zarabianie. Było tylko i wyłącznie pasją, hobby i wentylem bezpieczeństwa przez który uchodził nadmiar moich myśli. Ale o tym napiszę za chwilkę. Taki już jestem – moje życie przypomina bardziej pływanie tratwą na wzburzonych falach górskiego potoku niż rejs statkiem wycieczkowym z zaplanowaną trasa od punktu A do B. Fakt iż nie robię tego dla kasy (choć kasy sporo dzięki temu zarobiłem), a także fakt iż kasa naprawdę nie jest dla mnie w życiu rzeczą najważniejszą (o tym też kiedyś wreszcie napiszę) powoduje ciągle, że pisze o czym chcę, nie jestem niewolnikiem ustaleń, założeń, planów, czy choćby potrzeby zarobku. To dla mnie bardzo ważne. Ale dopiero jakieś trzy, cztery lata temu w pełni to zrozumiałem i przestałem mieć kompleksy pod tym względem. Tym bardziej, że przez ten czas udało mi się jako bloger występować w różnych rankingach, czy gadać na konferencjach.
Drugi problem, który miałem to społeczny odbiór blogera, który zmienił się nieco przez ostatnie kilka lat. Pamiętam sam, że jakoś pięć lat temu sam traktowałem blogerów jako BOGÓW i trochę jarałem się spotykając tę, czy ową osobę. Tak robiło wiele osób, bloger był osobą świętą, każdy kryzys rozpętany przez blogera był pokazywany na prezentacjach, straszono nimi zarządy firm. I choć trochę racji w tym było (czysta kalkulacja ryzyka), to sprężyna odbiła nieco w drugą stronę i pojawiło się społeczne niezadowolenie, które w sumie przejawia się tu i ówdzie.
Blogerzy namieszali sporo w rzeczywistości w której występowały Gwiazdy i Zwykli Szarzy Ludzie. Uplasowali się gdzieś pomiędzy i część osób zaczęła nas odbierać jako darmozjadów, którym nagle należy się więcej. A tego oczywiście nienawidzimy, bo dlaczego Kowalski ma dostawać więcej? Jak w tym dowcipie o złotej rybce, gdzie dwóch Polaków prosi ją o różne gifty, podczas gdy trzeci prosi ją o to, by tamci jednak nic nie dostali. Do tego ileś blogerskich wtop, ileś nagłaśnianych przypadków (normalne, efekt skali) i bycie blogerem wcale nie było rzeczą tak chwalebną. Ja do tego obracałem się ciągle w środowisku w którym ten ból – nazywany po prostu bólem dupy, utrzymywał się i nadal się utrzymuje. Niezrealizowani dziennikarze, którzy myśleli o Pulitzerze, a musza trzaskać tanie clickbaity pracując za minimalną krajową na umowę o dzieło. Pracownicy agencji reklamowych na podobnych stawkach, którzy widzą zarobki poniektórych blogerów. I dziesiątki innych grup, które myślą sobie “DLACZEGO TEN DARMOZJAD TYLE DOSTAJE?”. Ja spotykałem się bezpośrednio z różnymi komentarzami, szczególnie gdy dostawałem tak zwane “Dary Losu” (o nich też za chwilkę), czy pod innym względem byłem traktowany w szczególny sposób. Czasem bezpośrednimi w stylu “sam się wystawiasz!”. Tylko… Ja na to wszystko, mówiąc dość kolokwialnie, mam – pardon – wyjebane :) Choć nie zawsze miałem.
Życie postawiło mnie w takiej a nie innej sytuacji, dało mi takie, a nie inne szanse i zastanawiam sie dlaczego miałbym z nich nie skorzystać. Okazało się, że pisanie – wbrew temu co mówiła mi pani od polskiego – wychodzi mi nawet, a ludzie chcą mnie czytać. Najpierw kilkaset osób, potem kilka tysięcy, kilkanaście, kilkadziesiąt. Powoli oprócz zwykłego pragnienia wyrzucenia z siebie myśli zaczęły pojawiać się inne kwestie.
Wreszcie tworzę
To może wydawać się dziwne i niewiarygodne, ale nadal najważniejszą rzeczą w blogowaniu jest dla mnie możliwość wypowiedzi. Jestem ekstremalnym ekstrawertykiem i naprawdę muszę mówić. Moje ADHD generuje miliony myśli na sekundę, a spisywanie ich okazało się genialnym spsobem na ich uporządkowanie. Wiecie, ja cierpiałem dość długo na niemoc – czułem się jak sokowirówka bez wylotu na sok. Nie wiedziałem co mam tworzyć i jak mam tworzyć, czułem, że muszę mówić o moich przemyśleniach, że muszę to jakoś ubierać w słowa. To właśnie blogowanie dało mi tę możliwość i choć nadal pozostaję aktywnym fejsbukerem, to właśnie na blogu (a właściwie blogach, bo zawsze miałem ich więcej niż jeden) znalazłem ukojenie i możliwość ekspresji. Tak, jeszcze raz podkreślę, to dla mnie ciągle najważniejsze.
Ludyczność
W bodajże 2013 roku, podczas Blog Forum Gdańsk, Marek Staniszewski podczas swojej prelekcji, nazwał blogosferę tworem ludycznym. Nie zostało to szeroko zrozumiane, ja jednak poczułem, że to dokładnie to o czym myślę. Bo ja trochę takim twórcą ludycznym, czy ludowym się czuję. W jakim znaczeniu?
W takim, że ciągle czuję sie maluczki wobec Twórców. Dobrych dziennikarzy (nie mediaworkerów ze szmatławców), a już na pewno pisarzy. Nie piszę o rzeczach wielkich, nie mam wykształcenia, nie miałem nawet piątki z polskiego na maturze. Pisze z potrzeby serca – jestem trochę jak grajek uliczny, który po prostu został doceniony. I w sumie jest mi z tym dobrze, ale trochę czasu minęło zanim się do tego przyzwyczaiłem. Czy to kompleks? Może trochę tak, choć teraz to raczej cecha niż kompleks, dla mnie to nie jest gorsze, to inne. Taki już urok, mając trzydzieści kilka lat wreszcie ogarnąłem, że to mi sprawia przyjemność, więc dlaczego mam tego nie robić? Pisze na gorąco, czesto bardzo gorąco. Pisze emocjami, bez planu, bez zastanawiania się. Tak lubię. Tak chyba też lubicie, bo moja publika ciągle rośnie. Nie będe drugim Hemingwayem, nie będe nawet drugim Springerem, ale nie mam z tym jakiegoś problemu. To nie jest jakaś moja ścieżka rozwoju życiowego, jakaś Droga Do Sukcesu, którą kroczę. A moze wynika to z mojego ogólnego wy*ania na tak zwany sukces i ciśnienie by go osiągać
Kasa misiu, kasa
Nie będę ściemniał – zarobiłem sporo kasy na blogowaniu. To właściwie ostatnie lata, ale zrobiło się tego sporo. Nie sa to pieniądze z których mogę się utrzymywać, choć być może gdybym robił tylko to, miałbym taką szansę. Zarobiłem w sumie na blogowaniu kilkadziesiąt tysięcy w ciągu tych kilku lat. Nie są to gigantyczne pieniądze, ale mówię szczerze, że praktycznie zawsze byłą to łatwa kasa. Porównuję się do ludzi naprawdę ciężko pracujących i zarabiających malutko i czasem mi tak po ludzku głupio, ale takie już życie, ono nigdy nie było sprawiedliwe.
Kasa z blogowania często wpada sobie bonusowo, dzięki niej mogę kupić coś fajnego dzieciakom, zaszaleć z Mary, pojechać na jakieś wakacje. Kasa poza stałym budżetem zawsze jest fajna, bez dwóch zdań.
Dary Losu
Oprócz kasy najgłośniejszym elementem są oczywiście Dary Losu, czyli żartobliwie nazwane przez Maćka Budzicha gifty różnego rodzaju, które rozsyłane są przez firmy. One – choć mają wartość o wiele mniejszą niż to co zarobiłem 0 wywołują zawsze najwięcej emocji. No bo bloger znowu dostaje coś za darmo!
Wyjaśnijmy to jasno – choć blogowanie w moim przypadku to rzecz łatwa i przyjemna, to nie jest tak, że nic nie robię. Spędziłęm nad tekstami wiele godzin, czy wręcz dni swojego życia, które mógłbym poświęcić na coś innego. Sam do końća tego nie ogarniam, także idei bycia liderem opinii, ale to niezła socjologiczno-psycholgiczna zagwozdka. Tak właśnie wyszło, że stałem się osobą mniej lub bardziej znaną w pewnych kręgach, mająca wpływ na ileś osób, będącą nawet dla nich autorytetem – piszecie mi to czasem otwarcie, choć nieco mnie to peszy, to także bardzo cieszy. To fajne. To odpowiedzialne, ale fajne.
Firmy wysyłają mi różne rzeczy by budować relacje, ale także licząc na to, że wrzucę zdjęcie. I wiecie co? Ja je wrzucam. I nie mam z tymi giftami problemów.
Mam jedno życie. Rzeczywistość postawiła przede mną taką szansę, ja to wszystko traktuję z właściwym sobie luzem i dystansem. Pomyśl – czy jeśli miałbyś dostawać coś od kogoś za darmo, nie zgodziłbyś się? Pewnie byś się zgodził. Jestem też takim samym homo sapiens jak ty. Może nieco bardziej znanym z różnych względów. Mającym większe zasięgi w sieci. Tak wyszło. Czy to oznacza, że musze unosić się honorem, że nie wypada przyjąć mi lemoniady i napisac o tym na fejsie? Dlaczego? Rany, dlaczego?
Rozumiem też firmy, sam rozsyłałem różne gifty w Koszulkowo, licząc na to, że ktoś o tym napisze. To normalne biznesowe rozumowanie. A wszelkie bóle z tym związane, tak znowu użyję tego sformułowania – bóle dupy – powodowane są znowu zazdrością, zawiścią i innymi maluczkimi zachowaniami znanymi dobrze z Modlitwy Polaka w Dniu Świra. Staram się tym nie chełpić, nie być snobem, podchodzić z dystansem. Mogę się taki wydawać ludziom nie kumającym ironii, ale to bardzo ciężka choroba i nic na nią nie poradzę.
Ludzie!
Ale kasa i gifty to nic. Tak na serio cieszę się cholernie, że poznałem tak dużo ludzi. Pisałem nie raz jak ważne jest to dla mnie w życiu. I nadal tak uważam, uwierzcie mi. Dzięki ludziom osiągnąłem w życiu wiele, to dla mnie bardzo ważne – nawiązywanie kontaktów, rozmowa, relacje. Poznałem setki jak nie tysiące wspaniałych osób, przegadałem i przeimprezowałem wiele nocy. Jedni odchodzą, poznaję nowych – to niekończąca się przygoda, która powoduje, że przed każdą blogerską imprezą cieszy mi się gęba.
Ale to też Wy, czytelnicy. Ciągle mi głupio jak o tym piszę, bo myślę sobie, że ja tu się bawię i egoistycznie wypluwam kolejne pokłady swoich myśli, a Wy to po prostu czytacie. Piszecie do mnie, że lubicie mnie czytać, że jestem dla niektórych w tym, czy tamtym autorytetem. Przekonuję ileś osób do tego, by mieć dzieciaki (to wspaniałe!), słysze od ludzi “gdy będe zbliżał się do czterdziestki, chcę być taki jak Goo!” I nawet teraz gdy to piszę mam łzy w oczach, bo to jest niesamowity zaszczyt móc wpływać na innych. Odpowiedzialność i zaszczyt. To tak bardzo leczy pokłady różnych kompleksów, które wszyscy mamy. Uwielbiam z Wami gadać, poznawać Was przy różnych okazjach. Peszy mnie gdy ktoś podchodzi do mnie i mówi jak bardzo chciał mnie poznać, od razu przełamuję tę niezręczną atmosferę i chcę się napić, zakumplować. Tak, kontakt z Wami i możliwość gimnastykowania Waszych umysłów stawiam gdzieś na równi z moją potrzebą pisania.
Czego nie zrobię
Nie chcę wiązać swojej przyszłości z blogowaniem na stałe, nie chcę by było to jedynym źródłem utrzymania. Na miejscu numer 1 jest ciągle Koszulkowo, a także inne biznesy w które wchodzę, wystarczy, że Marysia zostawiła pracę i zajęła się blogowaniem na pełen etat. To też troszkę moje osiągnięcie bo udało mi się ją w ten świat wprowadzić. Dzięki temu jesteśmy ze sobą w ciągu dnia, mamy dużo wolności, możemy jeść razem posiłki, gadać, a nawet wyskoczyć na skuterze na miasto jeśli jest taka potrzeba.
Dalej będziemy na tym zarabiać, natomiast jedna rzecz się nie zmienia. Pisze o tym często, bo muszę pisac o tym często i przypominać. W świecie który zawsze goni za kasą i gonić pewnie będzie, ja mam zmiar opierać się pewnym sprawom i nie piszę tego z powodu budowania jakiegoś wizerunku. Owszem, nie ma nic złego w zarabianiu pieniędzy i nigdy się tego nie wstydzę. Natomiast gonitwa za kasą, szczególnie przy wyprzedawaniu pewnych ważnych spraw, zawsze była mi obca i jest mi obca. O tym powstanie tekst do którego szykuję się od dobrych dwóch lat, ale powiem w skrócie – nie sprzedam swojej wiarygodności.
To nie taka prosta sprawa, szczególnie gdy prowadzi się choćby płatne testy, a Wy jesteście przyzwyczajeni albo do szmatławych artykułów sponsorowanych w prasie, albo – niestety – niektórych twórców internetowych, którzy za kasę napisza wszystko. Nie chce ich łatwo oceniać, ale też nie chcę być Rycerzem na Białym Koniu, Który Gardzi Forsą.
Nie sprzedam swojej wiarygodności. Nie napisze tekstu za kasę, który będzie nieprawdziwy, nie zrobię testu, który będzie mówił nieprawdę. Nie wezmę kasy za coś, co spowoduje, że kupicie produkt, który jest do dupy. Uwierzcie mi, odmówiłem iluś współprac z tego powodu. Tak, to właśnie dla mnie byłoby skurwienie się. Wiarygodność mam tylko jedną. Więc rozumiem gdy kręcicie nosem na mój podesłany link (ekhem no tak, ale to płatne), ale ciągle powtarzam – może i płatne, ale szczere i prawdziwe. Gdyby produkt był do dupy – nie napisałbym takiego tekstu w ogóle.
Z drugiej strony jeśli mam postawić na szali na przykład szczęście moich dzieciaków podczas wyjazdu do Disneylandu (do którego wreszcie musimy pojechać) a na drugiej jakieś tam kwękanie wynikające z zawiści i zazdrości, to przepraszam, ale wybór jest prosty. I szczerze mówiąc czasem pracując w reklamie czułem się znacznie gorzej, bo musiałem reklamować produkty do których wcale nie byłem przekonany.
Podumowanie
Uff, rozpisałem się. Ale piszecie, że lubicie długie teksty, więc postanowiłem się nieograniczać. Ostatnia dekada mojego życia w dużej mierze stoi pod znakiem blogowania. Sam lubię wracać do moich tekstów i patrzeć jak się zmieniałem, jak ewoluowały moje poglądy. Ciągle mam na liście kilkadziesiąt tekstów do napisania, w tym nieco politycznych. Muszę wreszcie napisać jak to jest tworzyć dla ludzi w okolicach trzydziestki (bo taki jest mój przeciętny czytelnik), a jest to zupełnie inne doświadczenie niż tworzenie dla licealistów, czy studentów. Muszę napisać dużo, a każdy komentarz, każdy lajk, każda wiadomość każe mi myśleć, że to ma sens.
Cieszę się, że piszę. Bardzo. I jeszcze bardziej cieszę się, że jesteście. Pisanie do szuflady musiałoby być strasznie frustrujące :)