Pochłonąłem ostatnio książkę Małgorzaty Halber “Najgorszy człowiek na świecie”. Pochłonąłem to dobre słowo – te ponad 300 stron przeczytałem w jeden wieczór – dawno nie odblokowałem takiego achievementu. A to dlatego, że książka rzeczywiście wciąga. A jest o dość – wydawałoby się – prozaicznej sprawie. Uzależnieniu od alkoholu i narkotyków. Czytałem ją, choć zupełnie nie identyfikowałem się z sytuacją. Moje lata nastoletnie bowiem były bardzo, bardzo odległe od codziennego upijania się, czy upiększania rzeczywistości dżointami.
Dżointów nie było zupełnie. Pierwszego spróbowałem jakoś w okolicy trzydziestki, ale nie zadziałał na mnie zupełnie – nie potrafiłem się zbytnio zaciągać jako osoba, która nigdy nie paliła poza sporadycznymi fajkami na imprezach. Na następne dziesięć lat odpuściłem je sobie więc zupełnie. Natomiast alkohol istniał, choć zupełnie, ale to zupełnie nie stanowił osi mojego życia.
Moje życie kręciło się wokół narkotyzowania się zupełnie innymi substancjami – górskim powietrzem, wilgotnym zapachem lasu o poranku i naturą jako taką – harcerstwo w którym spędzałem młode lata, choć (w wydaniu warszawsko-praskim) od alkoholu nie stroniło, oczywiście wokół alkoholu się nie kręciło. Prawdę mówiąc sytuacje totalnego upodlenia alkoholowego z czasów liceum i studiów mógłbym policzyć na palcach dwóch rąk. Owszem, testowałem swoje granice, ale dość sporadycznie.
Rodzina także nie skłaniała mnie do sięgania po butelkę. W święta nigdy nie było u nas alkoholu na stole, nawet wina. Piwo było pite przez rodziców rzadko, bardzo rzadko, a wódka gościła też tylko czasami – na jakichś imprezach. Nie wiedziałem w ogóle, że można pić w domu poza imprezami – rodzice nigdy tego nie robili.
Jakoś zaraz po dwudziestym roku życia nie piłem zupełnie przez rok. To był okres wykuwania sie moich ideałów i gorących dyskusji w harcerstwie – czy Prawo Harcerskie zabrania pić zupełnie, czy też uważać na uzależnienia. Ja powiedziałem sobie “przecież mogę nie pić nawet rok” – i udało się. Nie czułem się przez to ani lepszy, ani gorszy, byłem rebelem pod innymi względami i nawet rajcowało mnie to odmawianie alkoholu. Potem do niego wróciłem, choć też w sposób dość kontrolowany.
Wódki nie lubiłem i nie lubię. Smaku whisky nienawidziłem. Wina nie piłem od czasu pierwszego poznania swoich granic w liceum – moja przygoda z tanim winem spowodowała, że wino zbrzydło mi na… dobre 15 lat. Pozostało piwo, które piłem podczas okazji towarzyskich.
Wszystko zmieniło się po ślubie i rozpoczęciu zupełnie już samodzielnego życia. A szczególnie po wyjeździe do Szwajcarii, gdzie wino kosztowało tyle co woda. Dziwnym było nie napić się go do lunchu – już od pewnego czasu znowu zaczęło mi smakować, a ja odkrywałem je na nowo, tym razem w wersji z winogron :) Wróciłem do Polski i prawdę mówiąc nie zauważyłem, że alkoholu w moim życiu nagle sporo przybyło. Wkręciłem się w “branżunię” reklamowo-internetową. Trudno było iść na branżowe party i się trochę nie złoić. A tych było dość dużo. Zbiegło się to trochę z momentem polubienie przeze mnie whisky w które wsiąkałem coraz mocniej. Piłem właściwie na każdej imprezie i wyjeździe – duży wpływ miała zmiana towarzystwa i zwyczajów. Kiedyś, gdy wyjeżdżaliśmy w góry, picie było bez sensu. Po pierwsze trudniej chodziło się po górach, po drugie zazwyczaj to ja grałem na gitarze i śpiewałem, a moja gitara jest za droga, by dotykać sie do niej po pijaku. Po trzecie wreszcie, i chyba najważniejsze, mieliśmy prawie zawsze jakieś dzieciaki pod opieką, a wtedy nie było żadnej mowy o piciu, bo jakikolwiek wypadek skończyłby się kryminałem.
Ale te czasy się skończyły. Owszem, miałem pod opieką swoje dzieciaki – najpierw jedno, potem drugie, ale zawsze ktoś z nas nie pił, więc nie było z tym problemu.
To nie jest tak, że piłem codziennie – bez przesady. Ale gdy już piłem, to nie stawiałem sobie w trakcie specjalnie granic. Owszem, moja samokontrola nie pozwalała prawie nigdy dochodzić do granic ześwinienia się, utraty przytomności, czy nawet rzygania, ale prawdę mówiąc nie były to już obszary w których czułem, że kontroluję się do końca. Szczególnie przy whisky łatwo się zapomnieć, gdy pijesz je ze Spritem i nie widzisz, ze barman leje coraz mniej Sprite. Ale co tam. Jest balanga.
Stawiałem sobie oczywiście pytania “czy to już?”. Szczególnie po wymownym spojrzeniach rodziców znajdujących kolejne butelki po whisky czy winie u nas w domu. Ale przecież to bez sensu, bo wszyscy tak robią. Nie piję dużo, w porównaniu do innych!
Otrzeźwienie przyszło razem z resztą otrzeźwień, kiedy zrobiłem sobie rachunek sumienia o którym pisałem wcześniej. Nagle uzmysłowiłem sobie, że od ponad roku, prawie każdy wieczór spędzam z alkoholem. Nie, nie upijam się. Ale sięgam po niego. I to trochę bardziej przeraziło mnie niż upijanie się raz na jakiś czas na imprezach. Większość wieczorów przy Playstation, czy filmach, to albo piwo, albo wino, albo whisky. Ewentualnie porto albo madera. Każdy. Opróćz bardzo pojedynczych przypadków. Najgorsze było to, że polewałem sobie, nawet gdy spędzałem wieczór sam, bez kumpli, czy Mary. Mary zresztą w ciągu ostatnich 5 lat piła dość mało, bo albo była w ciąży albo karmiła :)
Trochę się przestraszyłem. Nie wiem gdzie jest TA granica. Nie wiem czy ona istnieje. Zawsze przerażało mnie w byciu alkoholikiem to, że potem już w ogóle nie można sięgać po alkohol. W ogóle. Znam mnóstwo osób, które przeholowują, znam też trochę, które nie piją zupełnie. Obie wizje mnie przerażają.
Lubię alkohol. Lubię smak większości alkoholi, lubię napić się w towarzystwie, nieco się znieczulić i rozplątać sobie (jeszcze bardziej) język. Nienawidzę oczywiście być pijany oraz mieć kaca. Przeraziło mnie to, że musiałbym wybrać któreś z ekstremów. Porzucić mój ukochany Złoty Środek.
***
Całe szczęście nie miałem problemu ze zmianą. To znaczy, że chyba sprawy nie zaszły jeszcze za daleko. Najtrudniejszy był pierwszy tydzień, no pierwszy i drugi. Odruchowo wieczorem myślałem o tym, że zaraz naleję sobie szklaneczkę. Albo kufelek. Ot tak. Bo jak inaczej? Ale moje postanowienia po raz pierwszy w życiu są bezlitosne i przestałem się pierdolić sam ze sobą. A powiedziałem sobie jasno:
Rule #1: Nie sięgam zupełnie po alkohol w ciągu tygodnia, chyba, że to okazja towarzyska. Ale JEDNA w tygodniu. W weekendy mogę się napić.
Rule #2: Umiar. Sam go sobie wyznaczam, ale już samo myślenie o nim to dużo.
Nie wykluczam tego, że czasem trochę się złoję, pewnie kiedyś nawet za bardzo. Ale tak samo jak w przypadku innych moich postanowień – to nie jest jakaś zmiana mojego życia o 180 stopni. Chcę żyć świadomie. Chcę wiedzieć, że ta bariera istnieje.
Minął już ponad miesiąc.
Czuję się zajebiście. Jak mówię – nie piłem dużo. Ale prawie codziennie. Jedno-dwa piwa. Czasem wino – od kieliszka do pół butelki. Czasem ze 2-3 szklaneczki whisky. Ot tak sobie siorbałem.
Nie wiem na ile to kwestia właśnie tego, na ile mojego rozpoczęcia regularnego chodzenia na siłownię, zmiany diety, czy ogólnego powera który wynika z nowych postanowień. Fakt jest taki, że jestem o wiele bardziej wyspany i choć nadal jestem far fuckin’ away od porannego zerwania się z wyra jak sprężynka, to mam z tym o wiele, wiele mniejszy problem. Twarz wydaje się też jakaś taka bardziej rozpromieniona.
Odzyskałem wieczory. W dużej mierze dzięki temu. Po otwarciu piwa, nie byłem już w stanie zrobić nic konstruktywnego. Granie, film, serial. Na pewno nie ogarnięcie czegoś w domu. Czasem notka na bloga. Na pewno nic co wymaga wyjazdu choćby do OBI – no jak, po piwie?
Zacząłem wreszcie robić pompki wieczorem. Nie ćwiczyłem wieczorami zupełnie, nie planowałem nawet tego, bo jak tu ćwiczyć po 3 piwach, czy pół butelki wina? Bez sensu. Mogłem ewentualnie wyjść z psem.
Nie wiem jak daleko byłem od granicy uzależnienia od alkoholu, czy jakichkolwiek reperkusji z tym związanych. Wiem jedno – nienawidzę, cholernie nienawidzę tracić nad sobą kontroli. I to kolejny obszar w którym ją odzyskałem. Co daje mi energię na kolejne. O których napiszę niebawem.
Natomiast oprócz niepicia wtedy kiedy nie muszę oraz kontrolowania ilości tego co wypijam, mam jeszcze jedno postanowienie. Tak samo jak nie wpierdzielam się ludziom do łóżek i nie obchodzi mnie co tak robią, tak samo jak nie interesuje mnie kto co je, tak samo nie moją sprawą jest kto co pije. Serio, to całe “pij kurwa!”, “kto nie pije ten kapuje”, “nie wierzę tym co nie piją!” i inne troglodyckie nakręcanie się jest tak żałosne, że szkoda gadać. Dlatego między innymi nienawidze picia wódki. Bo to nie ty decydujesz, to kolektyw decyduje. “Dawaj, przegapiłeś!”, “karniaczek!” i inne takie. Ja pierdolę! Co za dno. I wesela ze sławetnym tekstem “wino to jest dla kobiet!”. No tak, oczywiście. Prawdziwy facet nie pije whisky z colą. Ani piwa z sokiem. O tym też już pisałem. Prawdziwy facet pije tylko rozgrzaną lawę prosto z wulkanu, drugą ręką drapiąc się po jajach, a nogą zagania w tym czasie kobietę do kuchni. Ech. A więc nie pij jeśli nie chcesz – o ile nie będziesz uważał się za lepszego człowieka i epatował tym wokół – to Twój wybór. Który szanuję.
A TY zastanów się czy chcesz pić codziennie. I nie powtarzaj sobie “mogę przestać kiedy tylko chcę”. Znane pierdololo. Po prostu zastanów się, czy rzeczywiście musisz pić za każdym razem. Na przykład gdy jesteś sam. Bo picie “na furmana” zawsze uważałem, za ostateczną porażkę. Ale sam wyznacz sobie granice. Moje są tu. Jak zwykle w Złotym Środku.
Hough.