Są spore szanse, że nie zrozumiesz, co chcę napisać. Być może dlatego, że jesteś na zupełnie innym etapie życia niż ja. Być może też dlatego, że jeśli chodzi o twoje sprawy to jesteś na pierwszym etapie pewnego procesu o którym napiszę, gdy przebrniesz przez pierwszą część wpisu. A może dlatego, że wyda ci się bardzo osobisty. Jeśli nie masz z tym problemu zapraszam do opowieści o tym jak zajrzałem w głąb siebie.
Początek wakacji
Wszystko zaczęło się w 2008 roku. Byliśmy pół roku po ślubie, Mary zaczynała karierę w marketingu korporacji, ja właśnie zacząłem pracę w agencji jako account. W większości korporacji jest tak, że jeśli myślisz poważnie o karierze, to musisz odbębnić co najmniej jeden zagraniczny „assignment”. Ja trochę się wahałem, bo nie miałem żadnych gwarancji na pracę w Genewie, ale w końcu podjęliśmy decyzję na tak (i swoją drogą była to jedna z lepszych decyzji naszego życia, ale to temat na zupełnie inny wpis). W skrócie – po usilnych, bezskutecznych próbach znalezienia pracy (był początek kryzysu, ja nie znałem języka francuskiego, i tak dalej, cała relacja znajduje się na naszym blogu) postanowiłem zostać pełnoetatowym Panem Domu. Finansowo pensja Mary razem z dodatkami była lepsza niż dwie nasze na miejscu, więc nie było żadnego problemu. Te prawie dwa lata już na zawsze pozostaną w naszych głowach jako złoty okres – piękny kraj, rzut beretem do Paryża, czy Mediolanu, pół godziny na lodowiec, tyle samo choćby do Montreaux. Żyć, nie umierać. To nie tak, że leniłem się tam zupełnie – poszukiwałem sensu życia w prostych czynnościach i długich spacerach z psem, uczyłem się pilnie francuskiego i studiowałem rozwijającego się dopiero Facebooka, co zaowocowało nowymi możliwościami pracy po powrocie do Polski. A wtedy zaczął się nowy rozdział – dziecko, dom, praca w Polsce.
Niedługo potem miały rozpocząć się moje kolejne wakacje, choć wcale o tym nie wiedziałem, ani nie myślałem w ten sposób. Po dwóch i pół roku w branży social media, postanowiłem – jak pewnie część z Was wie – rozpocząć przygodę z Koszulkowo.com. Od tego czasu minęły właśnie dwa kolejne lata. I ten okres tak naprawdę także mogę nazwać wakacjami.
Kolejne wakacje
Rozleniwiłem się trochę. Doszedłem do takiego momentu w moim życiu, że właściwie zaspokoiłem wszystkie podstawowe i nieco ponadpodstawowe potrzeby. Mamy dom, który całkiem fajnie urządziliśmy, mamy trójkę świetnych dzieciaków, psa, całkiem fajny samochód (i drugi służbowy w pakiecie). Nie jesteśmy milionerami, mamy kredyt i leasing, ale kasa pozwala nam na całkiem sporą swobodę finansową – mamy stałą dość dobrą kasę, dodatkową z blogów. W niepamięć odeszły czasy liczenia kasy, w spożywczym nie robię tego zupełnie. Mogę spełniać swoje zachcianki z dzieciństwa, czy czasów studiów i kupować sobie w ramach kaprysu takie rzeczy jak nowy telefon, czy komputer, rower, wypasioną hulajnogę, aparat fotograficzny, czy obiektywy do niego. Czy potrzeba więcej? Pewnie tak, ale dla mnie kasa była zawsze tylko środkiem, nie celem. I to takim drugorzędnym.
Czas też przestał być problemem. Praca z domu pozwala całkiem szybko zawozić dzieciaki do przedszkola, gotować to na co ma się ochotę na obiad, czy wyskakiwać w ciągu dnia i przełożyć część pracy na wieczór. A gdy zacząłem narzekać na zbyt dużą ilość bodźców, kontaktów, zapytań, czy maili – po prostu zacząłem je ignorować. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że właśnie oto nadszedł moment na który czekałem wiele, wiele lat.
NAPRAWDĘ NIC NIE MUSZĘ.
I choć jest to stan, mogłoby się wydawać błogosławiony, to coś powoli zaczęło mnie uwierać. Po dwóch latach błogiego i sielskiego spędzania wieczorów na kolejnych filmach, serialach, graniu na konsoli, popijaniu piwa i whisky, doszedłem do wniosku, że przestaje mi to wszystko powoli smakować.
Czy nadal zdobywam levele?
Większość swojego życia spędziłem w harcerstwie. I choć sporej części z was kojarzyć się to może z tym, że robiłem pompki i szukałem Druha Boruha, to opowiem w skrócie, że cała oś progresji przez stopnie (dziś trzebaby powiedzieć GRYWALIZACJI) opiera się w dużej mierze na PRACY NAD SOBĄ. Jako mały zuszek pomagałem mamie wynosić śmieci, by w końcu po latach, jako dorosły już 18, czy 20 latek stawiać sobie zadania z zakresu rozwoju fizycznego, intelektualnego, czy duchowego. I teraz, gdy skończyłem już tę szkołę życia, mówiąc kolokwialnie i obrazowo totalnie położyłem na to laskę.
Dotarło to chyba do mnie dobitnie gdy postanowiłem zaczać nagrywać filmy na Youtube. Otóż nagle minął miesiąc, potem dwa, a ja po prostu nie mogłem się do tego zebrać. Kupiłem komputer do montażu, aparat, obiektyw, statyw. Ale kolejne wieczory kończyły się na wyjściu z kumplami, graniem w GTA lub siedzeniem na fejsie. Straciłem zupełnie kontrolę nad swoim życiem – nie mówię o pracy, bo tu akurat wszystko idzie świetnie – mówię o sobie, o moich zainteresowaniach i innych celach, które sobie stawiam. Tłumaczyłem się oczywiście brakiem czasu, ale uwierzcie mi brak czasu to kwestia dość mocno tego co siedzi nam w głowie – wszyscy mamy 24h i są ludzie którzy robi w tym czasie rzeczy naprawdę niesamowite.
Drugim bodźcem był kolejny nacisk mojego wspólnika Pawła, który chciał bym troszkę systematyczniej podszedł do planowania rzeczy w firmie. To prawda, kompletnie zaniedbałem choćby takie rzeczy jako korzystanie z kalendarza. Żyłem jak na wakacjach i chyba powoli zaczęło mi się to nudzić – zupełnie jak pod koniec sierpnia, gdy marzysz już o nowym zeszycie, piórniku i podręcznikach.
Rachunek sumienia
Byłem kiedyś na Bardzo Mądrym Kursie na którym nauczyłem się, że są właściwie cztery etapy pracy nad sobą:
- NIEŚWIADOMA NIEKOMPETENCJA – nie zdaję sobie sprawy, że robię coś źle
- ŚWIADOMA NIEKOMPETENCJA – zdaję sobie sprawę, że robię coś źle
- ŚWIADOMA KOMPETENCJA – pracuję nad tym, by robić to dobrze, muszę się na tym skupiać
- NIEŚWIADOMA KOMPETENCJA – nauczyłem się robić coś dobrze, robię to automatycznie
I wiecie, w tak wielu sprawach jesteśmy w punkcie 1. To wszystko co złe dotyczy innych osób, to nie my jesteśmy uzależnieni od fejsa, od alkoholu, to nie my jesteśmy chamami na drodze. My jesteśmy przecież zajebiści.
Choć natura poskąpiła mi choćby włosów i wzrostu, to obdarzyła mnie sporą dozą samoświadomości, postanowiłem więc zajrzeć w głąb siebie i ocenić jak spędziłem ostatnie dwa lata i z czego właściwie nie jestem zadowolony. I wiecie co? Trochę się tego zrobiło. Nawet nie chcąc być dla siebie zbyt surowym musiałem przyznać, że po prostu straciłem kontrolę w wielu punktach. A nigdy, przenigdy nie lubiłem tracić kontroli.
Uzależniłem się od Facebooka. Choć fejs jest moim żywicielem i pomógł rozwinąć mój biznes, choć zabawiam was kilka razy dziennie statusami, linkami, czy obrazkami, to bywały dni w których nie potrafiłem się zupełnie od niego oderwać. W łóżku, w toalecie, przy posiłkach, w pracy po pracy, na spacerze, na imprezie.
Przestałem robić wieczorami cokolwiek poza graniem i oglądaniem filmów. Właściwie od prawie dwóch lat większość wieczorów wyglądała tak samo – piwo, whisky, konsola lub komputer. Do północy, do pierwszej. Jak dawno dawno temu.
Skoro mowa o alkoholu – choć nigdy go nie nadużywałem, a spicia się do końca skali mógłbym policzyć na palcach obu rąk, to prawie każdy wieczór zacząłem spędzać przy jednym, dwóch piwach, kieliszkach wina, czy szklankach whisky. Zacząłem robić to odruchowo.
Zapuściłem się fizycznie. Wiem wiem, Goo i jego metabolizm. No nie do końca. Może moje BMI i cholesterol są w normie, ale moje „boczki”, brzuch, czy mięśnie są dalekie od tego jak powinny wyglądać – jadę z rozpędu na moim metabolizmie i fakcie, że kiedyś byłem dość mocno wysportowany – byłem ratownikiem, sporo pływałem, łaziłem po górach i nie tylko. Owszem, chodziłem na siłownię, ale nieregularnie i bez pomysłu.
Przestałem kontrolować to co jem. I nie chodzi tu tylko o sławetne burgery, czy bekon. Naprawdę nie jem ich tak dużo jak głosi legenda. Podtrzymywałem ją, bo jest urocza. Ale tak, w sumie czyszczenie lodówki i totalna improwizacja (szczególnie na późnowieczornej gastrofazie) była podstawą mojej diety – szczególnie teraz, gdy pracuję z domu.
Zarośliśmy nieco w domu. Nigdy nie byłem porządnicki – nie potrafiłem utrzymać porządku, choć go wielbię (straszna sprzeczność). Kończy się to wiecznym syfem, który oczywiście tłumaczymy na miliony sposobów (osoba kreatywna ma bałagan na biurku, czyste biurko, prosty umysł itp.). Bla bla, ja po prostu zarastałem w syfie, bo WRESZCIE nikt mi nie kazał sprzątać po sobie. Zresztą przeprowadziliśmy się tu prawie rok temu, a nadal mamy poprzeprowadzkowy syf w garażu i piwnicy i wiele niedokończonych spraw remontowych. Mary po prostu chyba to odpuściła bo wie, że jestem uparty jak osioł i reagowałbym jak na polecenia rodziców, czyli „NIE!”
Zaniedbałem blogi. Tak piszę przecież i tu, i na Mikemary, ale wiecie dobrze że rzadko i nieregularnie. Nie miałem pomysłu na te blogi bo chyba nie chciałem go mieć. „Zrobię to później”. I choć moje statystyki czasem podskakiwały nawet w okolice 100 tys UU, to działo się jakimś pojedynczym tekstem. O Youtube już nie wspomnę, bo mnóstwo materiału czeka na zmontowanie i dokręcenie pewnych rzeczy.
Zaniedbałem ludzi. Zacząłem dostawać coraz więcej maili i wiadomości – robię w końcu to, czy owo. Ale nie miałem czasu ani chęci ich sprawdzać. Więc po prostu olewałem ludzi, nie odpowiadałem, zostawiałem to na jutro i jutro i jutro. To pewnie wiecie, jest spora szansa, że tobie też nie odpisałem, czy nie umówiłem się.
Przestałem czytać książki! To straszne, ale coraz mniej czytam. Nie będę mówił nawet jak mało, ale dla mnie to tragedia, zawsze byłem molem książkowym…
***
Damn, jest tego trochę. Ale nagle uświadomiłem sobie, że chyba potrzebuję do szczęścia jakiejś pracy nad sobą. Nie rzucenia się w jakąś pojedynczą otchłań i zostania żarliwym neofitą w tej dziedzinie. Po prostu wyznaczenia sobie pewnych granic, pewnych zasad, które mógłbym przestrzegać, lub także łamać, gdy przyjdzie na to ochota.
Z dnia na dzień zacząłem stawać się coraz bardziej drażliwy, niewyspany i zdenerwowany. Dni trochę zaczęły zlewać się w całość, dopadła mnie apatia i prawdę mówiąc coś zaczęło grozić mojemu poczuciu bycia szczęśliwym a – o co to, to nie. To najważniejsza rzecz w moim życiu. Dlatego postanowiłem wziąć się w garść.
STOP.
Zawsze byłem rebelem. I najwyraźniej potrzebowałem sporej ilości czasu, by echa tych wszystkich „MUSISZ…”, „NIE WOLNO…”, „MASZ ZROBIĆ TO…” ucichły.
Uwierzcie mi, brak tego też może się znudzić. Marzymy o tym momencie, gdy nikt nie będzie nam nic narzucał, a gdy już nadejdzie (nie dla wszystkich) to… okazuje się, że jest to jak misie Haribo bez ograniczeń. Wydaje się, że można je jeść bez przerwy, ale jest gdzieś ta granica… :)
Krótka historia o moim Dziadku
Na koniec przytoczę wam pewną historię. Mój świętej pamięci Dziadek palił kiedyś niczym smok. Niestety zaczął mieć problemy zdrowotne – podczas wizyty lekarz powiedział mu:
– Panie Mieczysławie, pan musi przestać palić, nie ma innej opcji. Poradzi pan sobie z tym?.
Dziadek wyjął z kieszeni paczkę papierosów, przesunął w kierunku lekarza i patrząc mu w oczy powiedział:
– To była moja ostatnia paczka.
I była. A żył jeszcze prawie 50 lat.
Ja tłumaczyłem się zawsze tym, że mam słabą wolę. Szukałem cudownych aplikacji które zorganizują życie za mnie. Czytałem artykuły w necie wierząc, że mi pomogą. Ale jest tylko jedna metoda, by się ogarnąć.
Trzeba po prostu wziąć się w garść. Powtórzę to jeszcze raz z pełną świadomością tego jak prosto, czy wręcz prostacko to brzmi.
Trzeba po prostu wziąć się w garść. Tak jak zrobił to mój Dziadek.
Że co, że masz słabą wolę? Trudno. Będzie w takim razie ciężej.
Owszem jest nieco tricków które mogą pomóc i o tym też będę pisał. Ale trzeba dojrzeć do tej decyzji, trzeba naprawdę poczuć potrzebę jakiejś zmiany. Ja chyba ją poczułem. Nie, nie na początku roku, po to by w marcu dać sobie spokój. To coś znacznie głębszego. Mnie po prostu zabrakło pracy nad sobą jako takiej. Jako elementu życia. Ulepszania i upgrade’owania siebie. Wyszukiwania miejsc gdzie mogę wykonać upgrade i wykonywania go.
Nie, to nie jest tak, że chcę przewrócić swoje życie do góry nogami i być kimś innym. Zupełnie. Chce po prostu narzucić sobie pewne reguły, bo żyłem bez nich. Jak na wakacjach. Życie dało mi w bonusie możliwość życia totalnie bez zasad, bycia szczęśliwym i robienia prawie tego co się chce – bez konsekwencji. W takim razie narzucę je sobie sam. Nie, nie. Ja już jakiś czas temu je sobie narzuciłem i żyję z nimi.
A w następnych notkach rozprawię z kolejnymi punktami które wymieniłem, bo tak zrobiło się strasznie długo.
To dalej ja, Goo.
Goo 2.0.
[Updating…]
Hello, world!