Zazwyczaj gdy idę do kina na Bonda lub jemu podobne filmy, przed wejściem na salę odwieszam na kołku swoją niewiarę. Zresztą robię to często – to bardzo zdrowy nawyk. Trzeba w końcu od pierwszej sceny znać założenia świata. Nie lubię tylko niespójności – jak bardzo fantastyczny by nie był świat w którym rozgrywa się akcja, to niespójność (mógł użyć fireballa a tego nie zrobił) zawsze boli.
Tym razem odwiesiłem na kołku obok coś więcej. Oczekiwania. Wiecie, wysokie oczekiwania mogą ruinować całą przyjemność i film który jest spoko, a na który nastawialiśmy się niesamowicie, może po prostu kompletnie się nie podobać. Ja na przykład w ten sposób nie polubiłem zbytnio Avatara, a także (choć to może bardziej przez moją życiowa filozofię) nie polubiłem specjalnie Wilka z Wall Street. Trudno było mieć wysokie oczekiwania wobec najnowszego Bonda na którym wszyscy wokoło wieszają psy. Oczywiście warto go zobaczyć, poszliśmy więc do IMAX-a, by zmaskymalizować fun związany z akcją, a ja nastawiłem się na wyszukiwanie pozytywów. I wiecie co? Nie zawiodłem się. Serio. Ale po kolei.
Zacznę od negatywów. Albo nie. Zacznę od historii.
Jestem trochę za młody, by wychowywać się na Bondzie z Seanem Connerym – on dla mnie będzie raczej zawsze Juanem Sanchez Villa-Lobos Ramirezem z Nieśmiertelnego, czy przede wszystkim Henrym Jonesem seniorem. Gdy byłem gnojkiem moi rodzice oglądali Bondy z Rogerem Moorem, chwilę potem pojawił się Timothy Dalton i Pierce Brosnan. Ja nigdy nie byłem jakimś ultra wielkim fanem Bonda, ale pamiętam, że w moich oczach Pierce stał się trochę takim Inspektorem Gadżetem. A potem wszedł Daniel Craig.
Pamiętacie? To nie tak dawno. Oj jak bardzo psioczyliście! Że to desakracja. Że rozchełstany pije browar na łóżku. Że wódkę zamiast Martini. Że to, że tamto. Bo rzeczywiście Bondy z nim łamały wiele stereotypów. I za to je polubiłem od razu. To już nie był dżentelman w starym stylu. To był taki trochę zbir. Ludzki, z wadami. Bardziej masywny, bardziej bezpośredni. Mniej oldskulowo szarmancki. A kiedy pojawiło się Skyfall, słychać było mnóstwo głosów oburzenia. Ono przecież kwestionowało “bondowość” jak tylko się dało. Chociaż fani książek mówili, że ten Bond jest bliższy książkom niż ten wydumany na potrzeby telewizji lat 70 i 80, to jednak nie wszystkim to odpowiadało.
Czekaliśmy na Spectre. Bardzo. Może za bardzo? Oczekiwania rzeczywiście były cholernie wysokie. I co dostaliśmy?
No cóż. Powiem otwarcie – szału nie ma. Ale czy to jest zły film? Nie, na pewno nie. Nie przesadzajmy. Więc co jest w nim złe?
Po pierwsze villain. Bad guy. Schwarzcharakter. Kurde, ten film był dla mnie niestety smutną lekcją. Uwielbiamy przeze mnie Christopher Waltz okazał się… po raz kolejny taką samą postacią. Niestety. Pisałem kilka razy o tym, że dla mnie wcale nie sa najlepsi aktorzy charakterystyczni. Przy całej mojej sympatii do De Niro i Al Pacino, będą oni grali ciągle dość podobne role. Dla mnie aktorzy genialni to tacy, którzy za każdym razem są inni. Johnny Depp. Gary Oldman. Ten drugi nawet bardziej, często nie pamiętamy gdzie grał. Jaki jet Waltz? Kurcze no jakbym się nie starał widzę przed oczami pułkownika Landa z Inglorious Basterds oraz doktora Schultza z Django. Uwielbiam oba filmy. Ale Waltz wyjęty z rzeczywistości Tarantino, która jest z natury bardzo przerysowana (i za to ją kocham) niestety… jest taki sam. Od niemieckiego akcentu po gestykulację i miny. Słabo. Bardzo :( Chociaż…. ale o tym za chwilkę.
Drugi minus tego filmu to plot. Wątek główny. Szczerze? Prosty do granic możliwości. Ale to w sumie mi nie przeszkadza, nie potrzebuję do szczęścia zawsze milionów postaci i gubienia się w tym kto jest kim. Nawet tego nie lubię gdy gubię się w nazwiskach. Chodzi mi bardziej o to, że główny wątek opierał się na… wielkiej, złej organizacji, która chce podsłuchiwać świat. W roku 2015. Zła organizacja, która wymyśliła coś tak niesamowitego. Można dotrzeć do każdej kamery! Można… fuck. Mamy rok 2015. To było fajne we Wrogu Publicznym. W… 1998 roku. Helou! Od tego czasu minęło 17 lat!
Postanowiłem więc – pomny waszych uwag – nie patrzeć na grę Waltza i główny wątek. Skupiłem się na wszystkim innym. Najpierw całkiem fajna scena z helikopterem. Potem wcale nie tak złe jak niektórzy opisują intro. A potem…
HA! No właśnie. Wiecie co jest kluczek do tego Bonda? To jest RETRO Bond! To jest film, który byłby genialny w latach 80 czy 90. On po prostu jest retro. I tak jak Skyfall łamał i kwestionował wiele spraw, tak jak cały Daniel Craig jako Bond łamał ileś schematów, tak to jest hołd oryginałowi. Tak właśnie sobie go wytłumaczyłem. Może błędnie? Może. Ale patrzcie.
Daniel jest nienaganny. Pije Martini z wódką. Z oliwkami tam, gdzie powinny być.
Zajebiste stroje niezależnie od okazji? Są. Retro przełączniki w jego Astonie Martinie? Są. Jednowymiarowy, kwintesencyjnie zły badguy? Jest. Totalnie niemożliwe sceny z zajebistą muzyką? Są. Momenty w których powinien dawno być zgładzony, ale nie jest? Są. Ultra zajebiście animowane elementy interfejsu Złego Systemu Komputerowego? Są! I najważniejsze – wielki czerwony napis ACCESS DENIED podczas wchodzenia do systemu? JEST! Jest nawet ultra-mega-wybuch koło którego stoją i który nawet nie psuje im fryzur. Ani włoska. Tak, to jest Bond, który wygląda jakby był zrobiony 20 lat temu. Albo wcześniej.
Jest trochę autoironii, są dwie kobiety. Jest zły gość wielkości wieży, który nie reaguje na ciosy. I który podnosi się po prawie śmierci (przecież Boss ma długi pasek energii). Jest pociąg wyglądający jak orient ekspress – drewniany, żeby było co łamać. I jest muzyka. Jest ciągle muzyka. I są sceny, totalnie odjechane sceny, choćby takie jak jazda samolotem bez skrzydeł po śniegu. Ej, ja to uwielbiam. Po to chodzi się do kina :)
Tak więc choć nie chcę nawet przyrównywać Spectre do Skyfall, Casino Royale, czy Quantum of Solace, to jest to dla mnie hołd klasyce. Czy udany? Trudno oceniać klasykę dzisiejszą miarą. Trochę nas te ostatnie Bondy przyzwyczaiły do czegoś zupełnie nowego. Może po prostu craigowy James Bond dojrzał? Może. Pytanie co dalej i kto będzie następny. Ja go nie skreślam. Trzeba zobaczyć. Tak czy inaczej. W końcu to James Bond. Chyba jedyna seria, która trwa tak długo i mimo wszystko cieszy. Nieprawdaż?