Jest jeden sposób ocenienia czy ktoś się zestarzał, czy jeszcze nie. Działa prawie zawsze. To podejście do muzyki. W momencie kiedy przestaje ona być dla ciebie czymś bardzo ważnym, czymś wokół czego kręci się twoje życie, to znaczy, że się zestarzałeś. Oczywiście to trochę “nisko latający kwantyfikator”, i trochę generalizuję – nie chcę wchodzić teraz na tematy związane z osobami głuchymi, moja teoria faworyzuje też nieco muzyków, ale chyba wiecie o co mi chodzi. W okresie dojrzewania i poszukiwania sensu siebie, czyli bycia nastolatkiem i dwudziestoparolatkiem, muzyka jest niesamowicie ważna – to tam szukamy odpowiedzi na nurtujące nas pytania o sens życia, to przy niej przeżywamy swoje pierwsze miłości i rozstania, które są wtedy najbardziej dramatycznymi wydarzeniami ever. Z czasem wszystko łagodnieje, układamy sobie życie, a muzyka jest gdzieś-tam-w-tle. U jednych bardziej, u innych mniej. Nadal gdy patrzę na swoich znajomych widzę wśród nich tych którzy jarają się nowymi albumami i koncertami, oraz tych którzy po prostu puszczą sobie coś tam w radyjku w samochodzie, albo potańczą na weselu :) Ci drudzy zazwyczaj są mentalnie starsi he he he.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że jest dla mnie tak ważna jak wtedy, gdy miałem 16 lat. Dziś często po prostu słucham czegoś przy czym dobrze się pracuje – czasem będzie to chillout, czasem smooth jazz, czasem coś innego. Ale w związku z natłokiem obowiązków nie mam specjalnie czasu oddawać się po prostu słuchaniu i patrzeniu w dal.
Jest ona jednak dla mnie nadal mega ważna i może dlatego co jakiś czas dochodzi do mnie jak wielkim krokiem było powstanie serwisów typu Spotify. Ale wróćmy na chwilę do czasów kiedy zdobycie piosenki było o wiele trudniejsze. Do czasów mp3 ściąganych z netu (nie oszukujmy się, wszyscy to robiliśmy), do czasów CD, a nawet kaset. Czasów w których robiło się własne składanki – dla siebie… i nie tylko dla siebie rzecz jasna :)
Moje gusta muzyczne zmieniały się bardzo. Nie byłbym w stanie przejść przez wszystko czego słuchałem, nigdy nie byłem tylko sfocusowany ja jednym rodzaju muzyki, oprócz w miarę krótkiego okresu fascynacji metalem w liceum. Wcześniej trochę elektroniki (Jarre i okolice), później coraz więcej nowych gatunków. Dziś słucham kompletnie różnych rodzajów muzyki – co innego pasuje mi do samochodu, co innego do pracy, co innego na spacerze z psem. Ocieram się ostatnio mocno o indie rock, energię czerpię z bluesa. Nie zamykam się na prawie żaden rodzaj muzyki oprócz takich kuriozalnych klimatów jak disco-polo, choć i na to może być pora – oczywiście z dystansem.
Nigdy nie było mi też po drodze z hiphopem, szczególnie polskim. Miałem wiele podejść. Nie chcę nikogo skrzywdzić moimi przemyśleniami, ale ta muzyka (no właśnie, nie nazywam nawet tego muzyką, dla mnie warstwa muzyczna jest BARDZO ważna) ma w większości przypadków zbyt proste, żeby nie powiedzieć prostackie przesłania. Kawa na ławę. Jeśli potraktować to jako wiersz, to w większości przypadków to raczej rymowanka niż coś co ma dla mnie większą wartość artystyczną. Owszem, nie wszystko czego słucham jest najwyższych lotów poezją, ale po prostu to chyba zupełnie nie moje klimaty i nie moja poetyka, nie mój świat.
Rozpisałem się straszliwie, a miałem przecież pisać o najważniejszych wykonawcach. Takich którzy wyznaczali filozofię mojego życia i byli kamieniami milowymi. Nadal są, bo to wykonawcy do których wracam i ciągle wracać będę. No to naprzód.
1. Dire Straits
Pojawili się dość wcześnie, długo zanim potrafiem zrozumieć o czym śpiewają. Bo ich teksty są rzeczywiście bardzo skomplikowane i niejednoznaczne. Prawdę mówiąc nie identyfikowałem się ze sporą częścią z nich, bo śpiewali o sprawach dla mnie zupełnie obcych, to nie sa utwory o codzienności na osiedlu :) To zespół który jest otwarta butelka Porto. Można z niego pic po troszku, ale nigdy się nie zepsuje. To piosenki na tyle uniwersalne i czesto abstrakcyjne, że znaczyły dla mnie tyle samo 20 lat temu jak i dziś. Może poza tym, że dziś rozumiem je bardziej. Choć… niewiele bardziej :) No dobra kilka przykładów. Nieśmiertelny hymn artystów. Dzisiaj hymn blogerów – Money For Nothing :) I ten teledysk – pamiętam go jeszcze z lat 80. Wow, grafika 3d.
Drugi utwór którego ominąć nie jestem w stanie to moim zdaniem numer jeden wszechczasów. Nie tylko według mnie, także według słuchaczy trójki :) To najpiękniejszy “wolny” kawałek ever. Jedyny który w czasie tańczenia “wolnego” odwracał myśli od dziewczyny z którą tańczę :) Teledysk też kultowy. I to przesłanie… uwielbiam.
Lubię też teledyski które często są tak abstrakcyjne dla mnie jak niegdyś słowa. Na przykład ten:
Jedno jest jeszcze ważne – jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to Dire Straits po prostu bije wszystkie moje ulubione zespoły na głowę. Bezapelacyjnie.
2. Bruce Springsteen
Bruce pojawił się jakoś na początku liceum, razem z moją fascynacją Ameryką. To dla mnie właśnie symbol USA – w swoich dżinsach, z gitarą i harmonijką. Jeśli miałbym swoje amerykańskie wyobrażenia personifikować to byłby to właśnie on. Bruce towarzyszył mi w różnych chwilach mojego życia i choć też często nie do końca identyfikowałem się z rzeczami o których śpiewa, to wszelkie miłosne rosterki chłodziłem słuchając właśnie jego.
Boże, jak ja kocham ten kawałek. Jest na liście “możesz słuchać ile chcesz, ale sie nie znudzi”. Jest po prostu epicki. Choć nie byłem nigdy w Filadelfii, ba, nie byłem w USA, to czuję się jakbym tam był. Dwa uderzenia perkusji i wiem, że to właśnie ta piosenka
Tu mniej znana piosenka z bardziej znanego filmu. Przy okazji muszę wspomnieć, że to właśnie The Boss ukształtował moją miłość do gitary akustycznej i harmonijki na których to czasem sobie pogrywam.
http://www.youtube.com/watch?v=xtMhtMc1GW8
Ciężko wybrać tylko trzy piosenki (tak sobie założyłem), więc na koniec może coś nowszego – Bruce ciągle wypuszcza fajne kawałki. I choć niezawsze czysto śpiewa na koncertach, to wiem jedno – chciałbym się tak zestarzeć jak on :)
3. Aerosmith
Ten zespół definiuje mnie chyba tak samo mocno jak dwa pozostałe. Może nawet mocniej. To właśnie te utwory napędzały mnie w trakcie wszelakich burzliwych związków, ich rozpadów i takich tam :) Olbrzymi power, boska muzyka. Uwielbiam, gdy ich słucham to cofam się w czasie. A już niedługo koncert w Łodzi :)
Tego kawałka trudno nie znać. Teledysku też. Nadal wczuwam się w niego jak wtedy gdy leciał na MTV w kategorii “new”, a nie “golden oldies”
I oczywiście ten. Oprócz bycia oczywiście kolejnym hitem do tańczenia “wolnego” był marzeniem każdego geeka. Reszta w teledysku :) Alicia <3 <3 <3
No i ten wspaniały klasyk razem z RUN DMC. Ja w tym sporze jestem definitywnie po gitarowej stronie, ale całość jest zajebista.
***
Oczywiście przez moje życie przewinęły się miliony innych wykonawców, ale jeśli miałbym na osi swojego życia nanieść kreski oznaczające fascynacje, to te trzy byłyby najdłuższe, bo towarzyszą mi niezmiennie, od lat.
Uff, a jeśli tu dotarłeś, to zdecydowanie nalezy się nagroda. Oto więc moje trzy playlisty ulubionych piosenek tychże wykonawców:
P.S. Jest jeszcze oczywiście Bob Dylan. Ale on żyje we wszystkich piosenkach, jest tyle interpertacji i coverów że słuchamy go cały czas. Z jego autorskich wykonań podoba mi się kilka, może kilkanaście, ale to właśnie często covery są lepsze niż jego nosowy śpiew. Ale tak, tak, dostaje wyróżnienie :)