Nie pamiętam dokładnie co działo się 5 listopada 2009 roku. Poszedłem pewnie na spacer z psem, rozglądając się po pięknych przedmieściach Genewy i mając w głowie obraz Warszawy i jej okolic, totalnie zasyfionych wszelkimi formami reklamy “napłotowej”, ulotkowej, naklejkowej i billboardowej. A potem zamyśliłem się nad tym dlaczego nikt tego nie uregulował.
Ale to moje zamyślenie się – a może nawet wkurzenie – nie było wkurzeniem zwykłym. Było wkurzeniem niezwykle płodnym, wkurzeniem, które jak w efekcie motyla zaważyło na następnej dekadzie bardziej niż mogłem sobie wyobrazić. Zaważyło, bo właśnie w tamtym momencie postanowiłem napisać o tym na blogu.
To nie do końca początek mojej blogerskiej ścieżki – pisywałem już wtedy na Mikemary (który był i pozostał bardziej rodzinną kroniką), a także na Netgeeks (który gdyby starczyło nam zapału byłby dzisiaj drugim Antywebem), ale postanowiłem napisać coś mocniejszego, coś światopoglądowego. Tak więc założyłem, nowego bloga, który okazał się najpoważniejszym ze wszystkich, które miałem i nadać mu nazwę SUBIEKTYW.
I tak mijały miesiące, a nawet lata, a ja – zupełnie dla siebie nietypowo – wcale się nie poddawałem. Pisałem z potrzeby uzewnętrznienia się, jeszcze zanim komukolwiek przyszło do głowy, że można na tym cokolwiek zarobić. Bo choć skorzystałem z tego gdy pojawiła się taka możliwość, nigdy nie stało się to dla mnie główną osią działania. Nie zrozumcie mnie źle, nie krytykuję osób, które podeszły do tego mocno profesjonalnie. Ja po prostu chciałem pisać. Tylko tyle i aż tyle.
Blog przechodził trochę przemian, którymi nie będę Was tu w szczegółach zanudzał, dzielił się na mniejsze, by znowu wrócić do jednego, zmieniał nazwę na Nevergrowup, w końcu wchłonął inne pomniejsze by od kilku lat funkcjonować pod moim imieniem i nazwiskiem.
Co mi to dało?
Blogerska przygoda jest jedną z bardziej niesamowitych przygód w moim życiu, bo w sumie już jako dinozaur blogosfery mogę spojrzeć wstecz i stwierdzić, że brałem udział w tej całej rewolucji, która wydarzyła się w ciągu ostatniej dekady. Nigdy nie byłem gwiazdą z pierwszych stron gazet (choć udaje się to głównie blogerkom modowym), choć udało mi się nawet dwa trzy trafić na słynną Listę Kominka.
Nie raz zadaję sobie pytanie – kim jestem? Bycie twórcą internetowym to taka dziwna sprawa, to coś nowego i starego zarazem, to jakieś połączenie gwiazdy i zwykłego człowieka, osoby mającej wpływ na innych i znienawidzonego “influencera” którymi to tak wiele osób gardzi. To mieszanka profesjonalizmu i pewnej ludycznej amatorszczyzny, bo przecież pomimo różnych prób profesjonalizacji blogosfery, jej spora część jest mocno amatorska i w tym chyba tkwi cała jej siła.
Tworzenie
Najważniejszym elementem całej tej układanki chyba już zawsze pozostanie to, że znalazłem ujście swoich myśli. One zawsze biegały końmi i potrzebowały ujścia – tu wreszcie je znalazły. Pisanie bloga nigdy nie było dla mnie smutnym musem, to zawsze była potrzeba sama w sobie. Może dlatego sporo tekstów było nie do końca przemyślanych, zaplanowanych, może niektóre nigdy nie powinny były powstać jeśli spojrzy się na to strategicznie. Ale ja nigdy tak nie myślałem. Gdy coś mnie zbytnio uwierało – pisałem o tym. I nadal tak robię. Może dlatego, choć zazwyczaj do większości rzeczy mam słomiany zapał, wytrzymałem dekadę?
To dla mnie też porządkowanie. Wiecie jak dużo uporządkowałem sobie w głowie dzięki pisaniu? Moich myśli, moich poglądów. One zresztą się zmieniały – i to tak bardzo, że czasem ukrywam moje stare teksty, bo nie mogę ich czytać :D
Wpływ
Nie będę ukrywał, że cieszy mnie to, że mam wpływ na tak wiele osób. Czy to próżność? Może po części tak, zaspokojenie potrzeby władzy i bycia sławnym? Ale tu nie chodzi zupełnie o sławę (choć tak, zdarza się, że ludzie zaczepiają mnie na ulicy). Bardziej o realny wpływ. Wiem, że przekonałem ileś osób do swojego światopoglądu, wiem, że wpłynąłem na ileś decyzji o zakupach. Ludzie kupowali samochody, czy inne sprzęty z mojego polecenia. Ale bardziej cieszą mnie ważniejsze decyzje – choćby takie, że przekonałem ich do opieracji zatok, czy odstawienia kropli do nosa. A także, co uważam za mój największy sukces – przekonałem do posiadania dzieci. Co prawda to głównie za pomocą Mikemary, ale co tam.
Ludzie
Ludzie byli są dla mnie zawsze najważniejsi, a blogosfera jako taka przez wiele lat stanowiła dla mnie grupę towarzyską. Dziś wszyscy jakby rozpierzchli się po kątach, pozakładali rodziny, a może sprofesjonalizowali, ale w okolicach roku 2013 naprawdę mój rok wyznaczały poszczególne imprezy i konferencje z trójkąta blogosfera-marketing-startupy. Większość tych znajomości dalej trwa, choć może już tylko wirtualnie. Wszelkie wydarzenia z imprez blogerskich, z niezliczonych wyjazdów do Gdańska na zawsze pozostaną w mojej pamięci.
Pieniądze
Na blogu zacząłem zarabiać dopiero po ładnych kilku latach. Pracowałem wtedy w agencji dysponując budżetami dla blogerów, aż w końcu role się odwróciły i to ja zacząłem dostawać coraz większe pieniądze. Pisałem o tym ostatnio, więc nie będę się nad tym tu rozwodził (choć wiem, że to zawsze gorący temat), ale w szczytowym momencie zarabiałem na tym miesięcznie kilkanaście tysięcy złotych, co było bardzo słodkim okresem :)
Ale blog to nie tylko kasa za współprace, od 2013 roku rozwijałem równolegle Koszulkowo, w dużej mierze dzięki mojej sieciowej popularności. Oba projekty doskonale się uzupełniały
Co mi się nie udało?
W dobie chwalenia się sukcesami zawsze lubię odsłonić karty i powiedzieć jasno gdzie poniosłem porażkę. Co prawda tu trudno mówić o porażkach, bo jak mówiłem moje blogowanie nigdy nie było zaplanowane od A do Z, nie miałem strategii marki osobistej, założeń, ani celów. Może dlatego zacząłem stopniowo przegrywać z coraz mocniej profesjonalizującą się blogosferą, choć robiłem to całkiem świadomie. Dla mnie profesjonalny blog traci mimo wszystko nieco ze swojej autentyczności. To trochę jakby na szkolne boisko wpuścić nagle zawodowych graczy w piłkę nożną.
Na pewno nigdy nie udało mi się regularnie tworzyć tekstów. Próbowałem nie raz, ale okresy totalnego braku tekstów były częstsze od okresów pisania 3 razy w tygodniu. Z podziwem patrzyłem na moją Marysię, która konsekwentnie tworzyła swoją platformę i osiągnęła zasięgowo znacznie więcej niż ja, choć wystartowałą kilka lat później. Ale czy to wyścig? Plebiscyt? Czy rzeczywiście takie równanie się ma sens i cel? Niestety ma, dla agencji. Te nadal jeśli chodzi o współpracę liczą głównie zasięg, nawet jeśli jest on poza demografią. Ale o tym też już pisałem.
Nigdy nie udało mi się zawęzić tematyki do takiego stopnia, aby stać się profesjonalistą w danej dziedzinie. To właśnie dzieje się z wieloma blogami – ich autorzy stali się dziennikarzami, autorami książek, właścicielami firm marketingowych, czy odzieżowych. Moja potrzeba pisania na wiele tematów wygrywała i pozostałem oldskulowym “blogerem opinii”, który dość często i chętnie je wygłasza.
Nie mogę chyba nazwać sukcesem mojego wejścia w video. Nagrywam filmy od 2 lat, i choć stworzyłem ponad 40 odcinków, to mało który z nich ma więcej niż 1000 obejrzeń. Choć niektóre po kilkadziesiąt, a nawet kilkaset tysięcy. Tu jednak się nie poddaję i nadal będę próbował cisnąć. Podobnie na Instagramie – może to mój już nieco stary pysk, a może znowu brak regularności, ale po tylu latach jestem ciągle daleki od nawet 10 tysięcy fanów.
Bloger starych ludzi
Nie obraźcie się, ale w sumie patrząc na moich czytelników widz głównie osoby w wieku 30-40 lat. Ja mając 42 nie czuję się staro, ale mimo wszystko tworzenie dla takiego czytelnika jest pod wieloma względami o wiele trudniejsze.
Po pierwsze nadal gros ludzi w tym wieku woli telewizję od internetu i takie są fakty. Byle twórca dla dzieciaków może dobić do kilkuset tysięcy, czy nawet miliona subów nagrywając jak gra w Minecrafta, tymczasem topowi twórcy tacy jak Krzysiek Gonciarz nie mają nadal miliona. Oczywiście to nie jedyny powód, mogę po prostu nie być zupełnie interesujący, ale trudno pomijać ten aspekt :)
Po drugie zaangażowanie ludzi w tym wieku jest naprawdę trudniejsze. Często śmiałem się, że trzydziestoparolatkowie trzymają węża w pudełeczku z lajkami i boją się tam sięgać. Nie raz i nie dwa spotykałem osobę w tym wieku słysząc “czytam cię od kilku lat, ale jakoś nigdy nie zabieram głosu i nie daję lajków”. Dla nastolatków nie istnieje świat bez sieci, pokolenie X i wczesny Y nadal go pamięta i podchodzi z dystansem. Sporo moich równolatków nawet nie ma zdjęcia profilowego na fejsie.
W końcu dojrzały człowiek ma nieco inne potrzeby i szuka o wiele bardziej wartościowego contentu, ma też mniej czasu na jego konsumpcję.
Czy mam myśli, aby to wszystko rzucić w cholerę? Tak, nie ukrywam, że miewam. Szczególnie wtedy gdy mój tekst przeczyta tylko 300 osób. Agencja powie “marny bloger, nie interesujemy się nim!”. Ja jednak myślę – wyobraź sobie salę z 300 osobami, które słuchają co mówisz. Czy na pewno nie uważasz, że to sukces? Kurcze, rzeczywiście. Tak samo jako to, że miesięcznie czyta mnie jakieś 40 tysięcy ludzi, czyli tyle ile miała starożytna Grecja :)
Internet się zmienia, zmieniają się social media. Sporo blogerów poddało się, część uciekła w video. We współpracach królują zasięgowe instagramerki święcące tyłkami i wymalowanymi buźkami. Z idealistycznych założeń zostaje coraz mniej – marki zaczęły wchodzić w social media marketing po to, by szukać głębi relacji i źródeł które mają mocny wpływ na konsumentów, a nie dla zasięgu. Zasięg już przecież miały. Ale jakby zupełnie o tym zapomniały i wszystko wraca do punktu wyjścia. Skoro jakości twórcy nie da się zmierzyć, nie da się do końca zmierzyć siły jego wpływu, to liczmy tylko zasięg…
Przygoda życia
Nie chciałbym jednak kończyć tak pesymistycznie. To niewinne pisanie w sieci stało się niejako przygodą mojego życia. Przygodą dzięki której poznałem tysiące ludzi, dzięki której moja Mama jest dumna (kiedyś ktoś podczas rozmowy w samolocie z nią wyznał, że czyta mojego bloga). Przygodą dzięki której wyjechaliśmy w ileś miejsc. Przygodą dzięki której mogę zarabiać w taki sposób, że mam więcej czasu dla moich dzieciaków.
Ale to jeszcze nie koniec. Bo właśnie z tą dziesiątą rocznicą zbiegło się bardzo ważne wydarzenie w moim życiu, coś o czym na pewno będę pisał (może nawet coś więcej niż notkę na blogu). Coś, co może zmienić jeszcze mój kierunek twórczości. Ale niech to póki co zostanie moją tajemnicą :)
Chciałem Wam podziękować za to, że jesteście. Część z Was nawet przez tą całą dekadę. Czytacie mnie, bo wiecie – pisanie do szuflady wcale nie jest fajne. Nienawidzę tych lajków i jednocześnie je kocham. Nie chcę pisać dla klików, ale wiem że za każdym takim klikiem czai się żywa osoba i jej emocje. Nie czuję, że pisanie na blogu to rzecz bardzo ważna. Nie jestem transplantologiem, pilotem, czy matematykiem rozwiązującym wielkie problemy świata. Ale także dzięki pisaniu zrozumiałem, że wcale nie muszę nim być.
A jeśli chcesz mi się odwdzięczyć, to oprócz lajeczka pod tym tekstem zasubskrybuj mój kanał na YouTube i Instagrama (o ile jeszcze tego nie zrobiłeś!). To pozwala mi zrozumieć w tym dziwnym świecie cyfrowym (gdzie mimo wszystko jestem z racji wieku imigrantem), że to co robię ma jakiś sens.
Dzięki! Mam nadzieję, że wytrzymam kolejne 10 lat.