Z natury jestem liberałem (choć nie libertynem ani libertarianinem). Uważam, że wolny rynek reguluje w miarę dobrze większość spraw, a ludzie mogą decydować o tym co robią. Państwo natomiast nie powinno wtrącać się w zbyt wiele spraw bo mu średno to wychodzi. Ale… No właśnie. Ale…
Moja pierwsza notka na tym blogu, która pojawiła się już w 2009 roku, traktowała właśnie o zaśmiecaniu przestrzeni publicznej. Mam zamiar do tematu wrócić, bo niestety wiele się nie zmieniło. A problem ciągle istnieje.
Jaki problem? Problem brzydoty. Problem nieuregulowanej reklamy, dzikich tablic reklamowych, szmat wyklejonych literami mówiącymi kto, gdzie, kiedy i pod jakim telefonem. Dzikich tablic, wjazdów do miasta upstrzonych syfnymi szyldami. Całe szczęście nie tylko ja to widzę, pojawił się na ten temat artykuł w GW.
Kiedy tak nad tym się zastanawiałem naszło mnie mnie wiele myśli. Na początku na podstawowa – Czy możemy ludziom zabraniać robić czegokolwiek na własnym terenie?
Możemy. Skoro zabraniamy puszczać na głos muzyki (bo ta jest dla nas za głośna), skoro zabraniamy produkować śmierdzących wyziewów (bo te nam nie pasują) to czemu pozwalamy na to, by zaśmiecać przestrzeń wizualnie? Czym to się różni? Przecież fale które docierają do naszyh oczu śmiecą tak samo jak dźwięki których nie chcemy, czy smrody których produkcji zabraniamy… Czemu pozwalamy by przestrzeń publiczna stawała się takim syfem?
Nie wiem jakie jest rozwiązanie tego problemu. Z jednej strony myślę sobie, że to jednak kwestia pewnej kultury, pewnej tradycji. Gdy jadę sobie przez Wielką Brytanię, widzę ładne szyldy restauracyjne. Gdy chodzę po Genewie, nie jestem w stanie znaleźć szyldu, czy tablicy, które mnie odrzucają.Może są do siebie podobne, może nieco oldskulowe, ale jednak ładne i spójne. Nie wiem czy istnieje w UK lista fontów z których można korzystać.
U nas na pewno nie istnieje. Żółta tablica z wyklejonymi różowymi literami “SOLARIUM”, obok “KOREPETYCJE”, albo “SZAMBO SZCZELNE”. Miliony komunikatów, obok siebie. Każde tworzone przez pseudoagencje, bez wyczucia estetyki, byleby zwiększyć widoczność. Szmaty na prywatnych płotach, naklejki na szynach oddzielających pasy na skrzyżowaniach, tablice w ogródkach. Syf. Festiwal fontów, przegląd kolorów.
Czy jesteśmy w stanie to ogarnąć? Czy potrzebna byłaby ustawa która to ogarnia? Myślę, że tak. Nie jesteśmy w stanie nagle zmienić naszego narodowego poczucia estetyki zgwałconego przez lata komuny. Nie zmienimy się nagle i nie zaczniemy tworzyć pięknych billboardów. Powinniśmy ograniczyć miejca z których można nawalać reklamą. A te znowu jakos ogarnąć. Jak? Szczerze? Nie wiem. Z jednej strony myślę sobie że narzucanie fontów i kolorów to jakiś absurd, z drugiej strony ta feeria barw i mnogość Comic Sansów powoduje u mnie wymioty. Którędy droga?