Kilka dni temu wpadł mi w ręce artykuł napisany przez dziennikarkę próbującą swych sił jako kelnerka. Oprócz różnych wątków związanych z jedzeniem, piciem i innymi takimi, oko moje zatrzymało się na fragmencie dotyczącym warszawiaków. A jakże. Poznać ich z daleka. Są aroganccy, hałaśliwi i rozpoznawalni wszędzie. Nihil novi, chciałoby się rzec.
Ale zanim rozwinę temat, chciałbym tradycyjnie (co czynię przy notkach o Warszawie) rzucić kilka disclaimerów. Tym razem skrótowo. A więc – tak, urodziłem się w Warszawie. Tak jest mi z tym bardzo dobrze. Tak, kocham to miasto, choć czasami go nienawidzę. Nie, nie dzielę warszawiaków na tych z pierwszego, drugiego i pierdynalstego pokolenia. Nie, nie mam problemów z tym, że mamy tak dużo przyjezdnych. Jasne? Jak nie, to dalej nie czytaj.
No właśnie. Zawsze to samo. “Krawaciarze”, “warszawka”, itp. Nie mnie to oceniać – jestem trochę nieobiektywny. Może rzeczywiście tak jest. Może “wielkie miasto” (jak na polskie warunki) trochę odbija. Ale zaraz, zaraz. Chciałybm to zestawić z nieco innym faktem.
Większość moich znajomych to przyjezdni. Zdecydowana większość. Prawdę mówiąc rzadko spotykam obecnie kogoś z kim mógłbym pogadać o giełdzie przy Grzybowskiej, warszawskich liceach, dniu wagarowicza na Agrykoli, czy innych elementach Warszawy sprzed lat. Tak już po prostu jest – jesteśmy miastem przyjezdnych. Zarówno tych którzy Warszawę akceptują, jak i tych którzy traktują ją jako hotel – ale to już zupełnie inna dyskusja. Tak czy inaczej, znakomita większość ludzi to właśnie przyjezdni – czy to spod Warszawy, czy z zupełnie innych miast.
Kto jest więc tym burakiem? Czy to nie jest tak, że trochę… Wy? Przyjezdni? Skoro jest Was tak dużo, to przecież także Wy ten wizerunek kształtujecie? Zarówno ci będący tu od niedawna,jak i ci będący tu od jednego pokolenia. Czy to jest raczej tak, że “kmiotostwo” i bycie gburem dotyczy tylko tych rdzennych, rdzennych mieszkańców Warszawy? Nie chce mi się w to zbytnio wierzyć prawdę mówiąc.
Wyśmiewane wszędzie korporacyjne “lemingi” to przecież w 90% przyjezdni. Pracując w branży marketingowej spotkałem mnóstwo ludzi, może kilka procent z nich pochodziło z Warszawy. Czy to nie jest więc tak – moi drodzy – że to waszym ziomkom nieco odbija od życia w stolicy?
Urywam temat, niedopowiadam, bo nie wiem co dopowiedzieć. Może wy mi pomożecie. Kto jest tym gburem? Rdzenny warszawiak pokroju Jerzego Waldorffa, czy Emiliana Kamińskiego? Słoik, który choć w Warszawie ciągle narzeka i wspomina o swoim mieście, podczas weekendu rzuca “a u nas we Warszawie…”? Czy może agresywny fafarafa mieszkający pod Warszawą w dość “sportowej” okolycy wożący się betą, albo audiolą?
Ciekawym.
P.S. O tym, że kocham Warszawę pisałem tu (używając prawie nieznanego wtedy słowa SŁOIK! ;)
P.S.S. O tym, że nie ogarniam Warszawy pisałem tu.