Zanim napiszę cokolwiek o Tomorrowland, winny jestem kilka wyjaśnień. To konieczne – większości z Was nie kojarzę się zupełnie z muzyką elektroniczną. Być może z racji mojego wieku (o tym jeszcze napiszę), być może z racji tego, że mało o niej piszę. Czytałem to już w komentarzach pod moimi postami z festiwalu. A więc po kolei.
Ja i muzyka elektroniczna?
Moja przygoda z muzyką zaczęła się właśnie od muzyki elektronicznej. To była co prawda zupełnie inna muzyka elektroniczna, ale trzeba powiedzieć jasno, że właśnie nią była. Usłyszałem kawałki Jean Michelle Jarre’a u kolegi, na sprzęcie jego taty i szybko przybiegłem z kasetą CHROME MAXIMA 90, by to wszystko przegrać. Wszelakie Oxygeny, Equinoxy oraz Koto, Kitaro i im podobne towarzyszyły mi właściwie przez całą podstawówkę. To była elektronika instrumentalna, może mało taneczna, chociaż… Jarre znali wszyscy, posłuchajcie Koto:
A potem nadeszły lata 90 i właściwie dwie drogi którymi można było iść. Pierwsza to rock, który rządził tą dekadą – Nirvana, Soundgarden, Aerosmith i wszystko inne. Druga to Coco Jambo, Dr Alban i całe 90’s dance, które się za tym rodziło. Za którym poszło całe rodzące się właśnie dresiarstwo z całą swoją siermiężnością, małomiasteczkowością rodem z wiejskich dyskotek. Wybrałem oczywiście drogę numer jeden i odłączyłem się od elektroniki na długie lata.
Zmiana nastąpiła jakoś dziesięć lat temu. Zatrudniłem się w agencji reklamowej, w której – w przeciwieństwie do wielu – słuchaliśmy muzyki wspólnie. Chłopaki puszczali głównie muzę z radyjek internetowych – Digitally Imported lub Groove Salad. To takie agregatory posiadające wiele stacji muzycznych muzyki elektronicznej z różnych gatunków – do tej pory polecam je tym, którzy chcą się czegoś o niej dowiedzieć, są fajnie podzielone na różne gatunki. To wtedy właśnie poznałem czym jest minimal (którego głównie słuchaliśmy i inne kawałki). Od tego czasu też zacząłem słuchać takiej muzyki do pracy. To o niebo lepsze niż rock, czy inne gatunki, które nadal uwielbiam, ale przy których nie umiem się skupić. A od kilku lat odkrywam je na Spotify.
Tak, to prawda, nie podam wam lineupów najbardziej znanych festiwali, nie opowiem życiorysów DJ’ów. Nawet do końca ich wszystkich nie nazwę. Ale to bardziej problem tego jak dziś konsumuję muzykę – nawet z indie rockiem mam tak, że odkrywam nowe kawałki, znam je po jednej nutce, a nie do końća znam wykonawców. Natomiast morał jest taki – codziennie słucham elektroniki po kilka godzin dziennie. A gdy mam imprezę w domu w weekend – tym bardziej. Więc honey, nie jestem tu nowicjuszem :)
See you tomorrow!
Ale do brzegu. Nomen omen – jechaliśmy właśnie na rejs do Chorwacji, gdy zadzwonił telefon. Dzwoni Mazda Polska. Pytają czy wiem co to Tomorrowland. Wiedziałem. Dowiedziałem się od tym od kumpla, który bardzo chciał tam pojechać i zabrać mnie ze sobą. Jak się okazało miałem tam pojechać bez niego, w dodatku rezygnując z See Bloggers. Trudno, zapowiadało się smakowicie.
Ale dlaczego właściwie Mazda? Okazało się, że Mazda ma tam własną scenę! Na której występują DJ-e wyłonieni w ramach konkursu. To jedyny partner motoryzacyjny festiwalu. A ambasadorem Mazdy jest Felix De Laet, czyli Lost Frequencies! Rany, on jest rocznik 93. Czas zainteresować Franka produkcją muzyczną :)
W sumie rzeczywiście Mazda stawia na elementy, które mogą kojarzyć się z takim festiwalem. Jak sami mówią: “Marka tak jak twórcy i fani festiwalu lubi przełamywać konwencje, dba o design, ceni indywidualizm i umiejętność czerpania radości z życia, cieszenia się chwilą.”
Pobudka w piątek rano o jakiejś chorej porze i po chwili jedziemy już w stronę lotniska. Tam szybkie śniadanie i poznanie całej ekipy. To znaczy poznanie jak poznanie – nieznaną mi osobą była jedynie Ania z LifeTube oraz Marcin Żyski, redaktor naczelny magazynu FTB z Poznania. Resztą, czyli Łukasza Jakóbiaka, Paulinę Lis i Karola Paciorka (chyba nie muszę ich przedstawiać) już znałem. Znałem też Elizę, która z ramienia Mazdy zarządzała całym przedsięwzięciem.
Stolica brukselki
Lot do Brukseli trwał dość krótko, szybki checkin w hotelu i jesteśmy gotowi do zwiedzania miasta. Jest piątek, a na festiwal wybieramy się dopiero w sobotę. Pogoda jest dość znośna, choć jest gorąco i nieco duszno. Wsiadamy do dwupiętrowego autobusu i robimy szybki Tour de Brussels. W oczy, oprócz samego miasta jako takiego rzucają mi się dwie rzeczy.
Pierwsza to patrole wojska. Czujemy się nieco jak w stanie wojennym – wszędzie wojskowe pojazdy, patrole z karabinami. To oczywiście po ostatnich zamachach. Z drugiej strony tu i ówdzie po ulicy przemieszczają się grupki muzułmanów, tak przynajmniej wynika z ich strojów. Atmosfera jest raczej spokojna i normalna.
Druga to język. Nie byłem nigdy w Belgii (tylko przejazdem), mieszkałem za to w innym dwujęzycznym kraju – w Szwajcarii. Tam języki rozdzielone są grubym murem. Mało kto we francuskiej części mówi po niemiecku i vice versa. Tutaj natomiast flamandzki przeplata się z francuskim. Chodzimy trochę po mieście, ja z Anią udajemy się do Muzeum Narodowego i podziwiamy Salvadora Dali na żywo (ryje beret jeszcze bardziej).
Wieczór to oficjalna kolacja w desakralizowanym (trudne słowo) kościele. Trochę mindfuck – pijemy wino i objadamy się w miejscu gdzie kiedyś prawdopodobnie stały organy, w dole ołtarz, witraże. Wrażenie dość dziwne. Poznajemy inne osoby, które przyjechały na zaproszenie Mazdy z innych krajów, my – Bułgara i towarzyszącą mu Kanadyjkę. Opici winem do granic możliwości wracamy do hotelu i… ruszamy na miasto rozpoczynając część nieoficjalną :) Wieczór jest młody, zalegamy gdzieś na rynku, po studencku, z butelkami wina i piwa w ręku. To niesamowite – obok stoi policja, wszyscy siedzą piją alkohol (co jest tu legalne), palą dżointy (co chyba też jest legalne). Policja szuka prawdziwych zagrożeń, szkoda, że u nas jest zupełnie inaczej.
Brukselki nigdzie nie było. Całe szczęście. Nienawidzę tego smrodu.
Fabryka Mazdy
Sobotni poranek to przede wszystkim wizyta w zakładzie Mazdy. Na festiwal mamy dotrzeć dopiero w okolicach godziny 14, najpierw wizyta, która okazuje się całkiem ciekawa. Po pierwsze oglądamy Mazdę CX-3 oklejoną folią z niesamowitym designem stworzonym przez zwycięzców konkursu – kurcze, aż żal, że samochody jeszcze tak nie wyglądają.
Oprócz tego nowa Mazda MX5 RF Hardtop!
Kolejne posiłki, kolejne wino, aż w końcu wsiadamy do autokaru i jedziemy w stronę Boom. Swoją drogą dopasowanie nazwy miejscowości do festiwalu – level milion!
Jedziemy jeszcze kilkadziesiąt minut, wysiadamy, przechodzimy przez jakieś bramki i… wsiadamy do kolejnego autokaru. W końcu dojeżdżamy na miejsce. Tam przechodzimy drobiazgową kontrolę, śmiejemy się ze znaku NO DRUGS ON FESTIVAL (yeah, sure) i wkraczamy na teren.
Design i pierwsze wrażenie
Cała oprawa festiwalu przypomina chyba najbardziej Alicją w Krainie Czarów. To klimaty paryskich karuzel połączone nieco ze steampunkiem, ale takim bajkowym. Zamiast metalu i trybów mamy tu cukierkowe sploty, kolorowe trąbki jak kwiaty na wielkiej łące, tryskające woda fontanny na wodzie, wyglądające jak wielkie lilie wodne. W okolicy głównej sceny unosi się balon. Oczywiście każda scena ma swój własny wygląd, a scen jest w sumie 12. Od razu powiem – niestety nie udało się dotrzeć pod wszystkie, a to ze względu na magnetyzm VIP Lounge.
Vip Lounge
Na samym początku lece kupić czapkę – podobno wszystkie towary schodzą w okamgnieniu, a jak mógłbym nie mieć czapki z imprezy? Gubię się przez to nieco, ale już po chwili docieram do strefy VIP, gdzie zostaję wpuszczony dzięki mojej magicznej opasce z napisem MAZDA. Niestety strefa VIP nieco rozczarowuje – oczywiście wydawało mi się, że będzie tam tylko garstka osób. Tymczasem osób jest bardzo dużo, a kolejki do baru sporawe. Nieco rozczarowany chodzę po strefie (nie mogąc nawet dojść do barierki z której ogląda się główną scenę) aż nagle oczom moim ukazują się schody na górę. Schody do… właściwej strefy VIP :D Poczułem się nieco jak osoba awansująca na jeszcze wyższy level. Okazuje się, że nasze loże są wyżej i tam rzeczywiście można poczuć powiem luksusu. Na górze znajduje się kilka loży różnych firm, w tym nasza. Jeden bar z różnego rodzaju frykasami – mule, krewetki, łosoś, oraz alkoholowy open bar. Do tego taras z którego widać całą główną scenę razem z bawiącym się tam tłumem rosnącym z minuty na minutę.
Oczywiście nie chcemy spędzać tam całego wieczoru. Nie będę ściemniał – takie posiłki i darmowy alkohol to zawsze jest coś z czego warto skorzystać, jednak po pierwsze oglądanie festiwalu tylko z podniebnej luksusowej loży nie jest dla mnie, po drugie na pewno chcę zobaczyć coś więcej niż scena główna o której nasłuchałem się nieco złych rzeczy. Napełniamy więc żołądki owocami morza i whisky, po czym decydujemy się zejść w tłum.
Wiek!
Ale na początek jedna rzecz, którą zauważyłem już na samym początku. Otóż przed samym wyjazdem usłyszałem, że będę tam dziwnie się czuł, dziwnie pośród nastolatków. Otóż sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Nie bywam raczej na polskich festiwalach muzyki elektronicznej (może czas zacząć), ale wiem po klubach, że rzeczywiście w wielu z nich bawi się niemalże gimbaza. Tu wygląda to zupełnie inaczej. Nastolatków nie ma prawie wcale (zresztą to dość drogi festiwal), większość ludzi na oko ma tak 25-35 lat, ale jest mnóstwo ludzi w wieku 40, 50, 60, czy nawet 70 lat! Siwe włosy widać właściwie na każdym kroku. Nie wiem z czego to u nas wynika, ale prawda jest taka, że rzeczywiście nie mam wśród znajomych w moim wieku, a już na pewno starszych, zbyt wielu fanów muzyki elektronicznej. Większość należy do grupy nazywającej to wszystko „techno“ albo „łupanka“. Co zrobić…
Muzyka
Główna scena rzeczywiście jest mocno mainstreamowa, ale pozytywnie mnie zaskakuje. Spodziewałem się trochę bardziej „dresiarskiego“ densu, który nadal króluje w wielu częściach Polski, tymczasem – bez wchodzenia w zbyt dokładne podziały, bo to dyskusja akademicka a ja tego kierunku nie studiowałem – to klimaty bardziej house’owe, które jak najbardziej lubię.
Oprócz tego sporo rockowych remixów, których nie mógłbym nie zauważyć – Thunderstruck, który zawsze wywołuje ciary, czy charakterystyczny beat We Will Rock You i… słowa do Wonderwall. Niezły trolling.
Niestety najwięcej nazwisk które mówią mi dużo pojawiło się w piątek i w niedzielę :( Armin van Buuren, Paul Kalkbrenner, Tiesto, David Guetta i inni.
Scena Mazda Sound of Tommorow Island wydaje się sporo ciekawsza, choć nie będę tu udawał specjalisty i opisywał tej muzyki – lineup sprawdzić możecie sobie sami :)
Krótka wizyta w Rave Cave przywodzi mi na myśl studia – w każdą środę bawiłem się wtedy przy rave w pewnym dużym klubie w okolicy Poznańskiej, którego nazwa wyleciała mi niestety z głowy.
Potem jeszcze kilka innych scen aż…
…aż dotarliśmy na Hardstyle. I to był kosmos. Zamiast leniwego potrząsania się w rytm przy głównej scenie, czy rave’owego transu – energia milion. Pogowanie pod sceną jak na dobrych koncertach rockowych i oprawa rodem z Indiany Jones’a. Ogień buchający co chwilę z sceny i dziesiątki rąk podnoszące gościa na wózku inwalidzkim. Totalny odjazd.
Tak to wyglądało, jesteśmy przy scenie w okolicy 3:53 i pewnie nie tylko:
Dalsze godziny to przemieszczanie się między scenami a naszą lożą, która kusiła darmowym whisky i kolejne atrakcje wizualne. Niestety godzina druga w nocy zbliżała się coraz szybciej, a wtedy wszyscy, jak spóźnieni o dwie godziny Kopciuszki, grzecznie zawinęliśmy się do autokarów. Nie było innego wyjścia, na festiwalu zapadła cisza. Ewakuacja nastąpiła szybko i sprawnie, chciałbym aby tak to właśnie wyglądało na polskich koncertach.
Podsumowanie
Cieszę się bardzo, że miałem możliwość zobaczyć ten festiwal na żywo. Jak już pisałem – otwieram się ostatnio na nowe gatunki muzyki coraz bardziej, a elektroniczne beaty towarzyszą mi znowu od dobrych kilku lat, właściwie codziennie. Błądzę tam jeszcze nieco po omacku, choć wiem dobrze, że jednak house bardziej, techno mniej, minimal bardziej, dance mniej i tak dalej. Nie wybrałem się już niestety na Audioriver, bo nie wyrwę się od rodziny w dwa weekendy pod rząd, jednak może w przyszłym roku uda mi się tam dotrzeć. Mam nadzieję poszerzać jeszcze bardziej muzyczne horyzonty bez rezygnowania z innych, dość odległych gatunków muzyki takich jak muzyka filmowa, poezja śpiewana, rock, czy mój ukochany blues. I jeśli mowa o ostatnich muzycznych eksperymentach, to o wiele bliżej mi to Tomorrowland, niż do opery w której ostatnio też miałem szansę się pojawić. A jeśli Mazda zaprosi mnie do Belgii za rok – na pewno będę chciał pojechać :)