Narzekałem zawsze na to nasze obchodzenie rocznic. Że tak mało ludzi się w to angażuje. Że to wszystko takie smutne, wzniosłe i cierpiętnicze. Narzekałem i miałem nadzieję, że idzie ku lepszemu. Że gorzej nie będzie. Tak bardzo się myliłem.
Wzrasta w nas ten niby-patriotyzm i wymyka się spod kontroli. Z roku na rok, z miesiąca na miesiąc. Staje się coraz bardziej agresywny, dzielący, krzyczący, ale przede wszystkim zupełnie bezsensowny. Oderwany od korzeni, od tego z czego wyrósł. Oderwany od rzeczywistości, od tego czym powinien być dziś, w czasie pokoju. Groteskowy i powierzchowny. Jest źle, jest bardzo źle.
Zabawa w wojnę
Miałem z tym do czynienia już wiele lat temu, w harcerstwie. To polskie harcerstwo, wyklute w tak ciężkich dla Polski czasach, obrosło tym niepodległościowym jestestwem właściwie już chyba na zawsze. I stało się dobrą pożywką dla wszelkiego rodzaju militarystycznych grupek, lubujących się bezkreśnie w zabawie w wojnę. Oczywiście – jak to w zabawie bywa – wyciągając z wojny to co najlepsze, to co powierzchowne, to co fajne. Bo gdy odetniemy z niej ten cały ciężar, tę krew i cierpienie to dostaniemy piękny chłopięcy świat wypełniony ustawionymi w szyki żołnierzykami, różnorakimi mundurami i męską przygodą. Ale jak to można odcinać?
Wojna to tragedia i rzecz straszna. Dotarło to do mnie gdzieś na Szeregowcu Ryanie, choć tliło sie już na Urodzonym Czwartego Lipca. Wojna to rzeź, to morze krwi, to zgwałcone matki i siostry, to dzieci bez rąk i nóg, to przerwane życiorysy. To masowe groby, to śmierć głodowa, to rzeczywistość, której my nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić.
I gdy myślę sobie o tym jak zamieniamy to w zabawę, w modne bluzy a’la Powstaniec, w apaszki, w opaski na ramieniu, czy gry miejskie to robi mi się niedobrze. Bo oni walczyli właśnie po to, byśmy mogli żyć normalnym życiem. Nie słyszeć tych samolotów, nie bać się strzałów, nie zastanawiać się nad tym czy dożyjemy jutra. A to dziś jest “pojutrze”. To, którego nie doczekał Baczyński.
“Niebo złote ci otworzę
Niebo złote ci otworzę,
w którym ciszy biała nić
jak ogromny dźwięków orzech,
który pęknie, aby żyć
zielonymi listeczkami,
śpiewem jezior, zmierzchu graniem,
aż ukaże jądro mleczne
ptasi świt.
Ziemię twardą ci przemienię
w mleczów miękkich płynny lot,
wyprowadzę w rzeczy cienie,
które prężą się jak kot,
futrem iskrząc zwiną wszystko
w barwy burz, w serduszka listków,
w deszczów siwy splot.
I powietrza drżące strugi
jak z anielskiej strzechy dym
zmienię ci w aleje długie,
w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,
aż zagrają jak wiolonczel
żal – różowe światła pnącze,
pszczelich skrzydeł hymn.
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne – obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
Jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył.”
Zbyt prosto
Uprościł się ten nasz patriotyzm. Uprościł straszliwie, wedle wojennych reguł, bo przecież na wojnie wszystko jest proste w swej tragiczności. Są dobrzy i źli. Jest wróg, jest towarzysz broni. Trzeba zabijać by przeżyć. Wojna wszystko usprawiedliwia, nawet nienawiść. A pokój? Wtedy pod wieloma względami jest trudniej. Łatwiej przeżyć. Trudniej to życie w jakieś ramy ogarnąć. Bo w życiu nie ma dobrych i złych.
Uproszczone to cholernie, bo tak łatwiej. Trzeba znaleźć sobie wroga, będzie łatwiej. LEWACTWO – czymkolwiek jest. Red is bad. Komuna. Socjalizm. Nieważne zupełnie, że te wszystkie pojęcia tak naprawdę oznaczają co innego. Nieważne, że to wszystko cholernie skomplikowane, że państwo sowieckie wraz z przyległościami miało mało wspólnego z komunizmem jako takim, że postulaty Solidarności z 80 roku były de facto mocno komunistyczne. Że związki zawodowe z założenia są mocno socjalistyczne, nawet to, że dzisiejszy rząd jest w dużej mierze gospodarczo bliski ideałom socjalnym, żeby nie powiedzieć socjalistycznym. To wszystko nieważne – stwórzmy czerwonego chochoła i bijmy w niego ile wlezie. Dzieląc świat na dobrych i złych, niczym w bajce dla dzieci. Tak łatwiej, tak prościej.
Bo trudniej byłoby przecież dojrzeć, że patriotyzm dziś, że budowanie silnego kraju to coś więcej niż życzeniowe krzyczenie “POLSKA JEST SILNA!”. Coś więcej niż uderzanie w wyimaginowanego wroga. To potrzeba konstruktywnej pracy, a nie tworzenia kolejnych podziałów i bicia w kolejne bębny.
To widać po obchodach, takich jak wczoraj. Krzyk, race, jak na stadionie. Tam przecież też wszystko jest łatwe i proste. My i oni. Dobrzy i źli. Nasi i przeciwnicy. Trzeba wygrać. Choć sport, szczególnie ten ulubiony, piłka nożna, staje się też niemalże wojenny. Przeciwnik staje się wrogiem. Można go nienawidzić, można go pobić, można go wyszydzić, zmieszać z błotem, wyzwać, wszystkie chwyty dozwolone.
Język polityki też stał się językiem wojny. Nie ma stronnictw o różnych zdaniach. Jesteśmy MY i zdrajcy. Ci, którzy chcą Polskę sprzedać, skrzywdzić. Nie ma żadnego zawahania, prawda jest po naszej stronie. Na pewno, na stopro. To oni są źli. Trzeba ich zniszczyć. Bo tak trudno jest dostrzec jak bardzo to wszystko skomplikowane
Łatwiej nienawidzić. Dzielić na lepszych i gorszych. Na ludzi i podludzi. Napełniać gęby pogardą, która skapuje z wyszczerzonych zębów, jak piana z wilczych kłów. Upodabniać się tak naprawdę do nazistów, przeciw którym walczyli nasi dziadowie. Którzy tak bardzo chcieli zlikwidowania ras niższych i niegodnych czystych aryjczyków.
A może to kamuflowanie życiowych niepowodzeń. Kanalizowanie frustracji. Przypisywanie sobie chwały wywalczonej przez innych, bo przecież nie przez nas. Bo przecież Niemców zwalczało pokolenie dziadków, a Sowietów – pokolenie rodziców. Przypisywanie sobie zasługi przyjścia na świat w tym, a nie innym miejscu na ziemi. Z tych, a nie innych rodziców. Wielka Duma z czegoś na co nie miało się żadnego wpływu. Symbole, które nie oznaczały żadnego ryzyka, jedynie ryzyka, że ulubiona koszulka będzie akurat w praniu i nie zdąży wyschnąć.
Nie tylko oni
Najtrudniej dostrzec, że ten wróg nie zagraża wcale z lewej, prawej, z góry, czy z dołu. Ten wróg czai się w nas, Polakach. W naszej niezdolności do współpracy, do stworzenia społeczności. Więzów. Myślisz, że tkwi on tylko w tych łysych chłopcach odpalających race? W tych wszystkich o których pisałem? Oj nie. On czai się w nas wszystkich. Może nie w aż takim stopniu, ale spójrz wgłąb siebie.
Wróg czai się w naszej rodzącej się tak łatwo nienawiści i pogardzie. Szyderstwie ze wszystkiego co inne – z Januszy, Grażyn, Sebów i Dżessik. Z każdej grupy społecznej, wiekowej, zawodowej. Szydera przechodząca w pogardę, pogarda przechodząca w nienawiść. Nienawiść rowerzystów do kierowców i pieszych, pieszych do rowerzystów i kierowców, kierowców do rowerzystów i pieszych. Bydło na ścieżkach, zawalidrogi na środku pasa, szaleńcy na chodniku. Chuje na drodze, pierdolone wyprzedzające się TIR-y, wieśniaki ogrodzone parawanami na plażach, kmioty i słoiki przyjeżdżające do naszych miast, pierdoleni miejscy hipsterzy, cholerny sąsiad z góry robiący remont, gnoje grające w pokemony, szafiarki mizdrzące się przed lustrem, patole ciągnące hajs z pińcet plus, baby rozpychające się w autobusach. Nienawidzimy wszystkich naokoło, gardzimy nimi, by podkreślić swoją zajebistość.
Nie zbudujemy silnego kraju dopóki nie nauczymy się szacunku do siebie, dopóki nie nauczymy się budować społeczności. Dopóki nie będziemy wyrozumiali do drugiej osoby na ulicy. Nie uśmiechniemy się do niej, nie zastanowimy się nad tym co czuje, czego chce, co nią kieruje. Nie ustąpimy, nie poświęcimy malutkiego ułamka swojego czasu, czy swojego pierwszeństwa. Nie nauczymy się tego – my, naród niby chrześcijański. Nie zauważymy, że to już koniec wojny, że czas zacząć budować.
Nie wiem czy to w ogóle możliwe. Wierzę jednak, że tak.