Sytuacja powoli się uspokaja. Nie wiem, czy zauważyliście, ale mija właśnie pierwsza dekada od kiedy media społecznościowe zawładnęły naszą rzeczywistością. To mniej więcej dekadę temu pochłonęło nas grono.net, a potem spotkaliśmy nasze stare niespełnione (i spełnione) miłości z liceów i podstawówek, a na końcu daliśmy się wchłonąć niebieskiemu gigantowi. I jakoś tak w połowie tego okresu zaczęły pojawiać się masowo artykuły natchnionych psycho-loszek mówiące o tym, że już za chwileczkę nasze życie towarzyskie umrze, a my zamiast chodzić na piwo z kumplami, będziemy siedzieć przy klawiaturze. Całe szczęście tych artykułów jest coraz mniej.
Wszelkie tego typu publikacje trochę mnie śmieszą i przypominają teorie o Śmiercionośnych Promieniach X które płynęły z telewizorów (jakoś udało nam się przeżyć) albo innych teoriach w stylu “młodzież jest coraz głupsza bo ma Google’a”. Zawsze byłem zdania, że nołlajfy pozostaną nołlajfami, będą tylko w nieco inny sposób spędzać czas, a ci którzy lubią towarzystwo, znajdą zawsze czas na to, by spotkać się ze znajomymi IRL. Teraz po latach, gdy mam dwójkę dzieci (i trzecie w drodze) jestem nadal żywym i chodzącym przykładem, że tak jest. Dobrzy znajomi pozostają dobrymi znajomymi, po prostu utrzymujemy każualowy i codzienny kontakt z większą ilością osób. Gdyby nie sieć – powiedzmy to sobie szczerze – po prostu byśmy tego kontaktu nie utrzymywali zupełnie. Mnie na przykład strasznie cieszy to, że znam tyle osób, choćby wirtualnie. A jeszcze bardziej cieszy mnie, gdy taką cyfrową gębę poznam na żywo i napiję się z nią piwa.
Ale mówienie, że internet nic nie zmienia jest oczywiście sporym nadużyciem. Mówię o negatywach, nie o pozytywach, bo tych są oczywiście zyliardy. Otóż są trzy bardzo ważne aspekty dzisiejszego socialowego życia, które zapalają u mnie czerwoną lampkę. O części już pisałem, ale postanowiłem napisać jeszcze raz, bo to temat ważny. Patrzę na siebie, na Mary, na to jak żyjemy dziś i jak żyliśmy nawet 5, czy 10 lat temu.
Wieczna dyskusja
Jest dzień powszedni, godzina 11.00. Jadę załatwić coś na mieście, pogoda całkiem znośna, statystyki sprzedaży koszulek też dobre, w domu wszyscy zdrowi. Wszystko powinno być ok. Ja jednak mam już konkretnego wkurwa. Przez chwilę zastanawiam się o co chodzi. Ach. No tak. Poranna dyskusja na fejsie. O podatkach. Wbiło się dwóch korwinistów i dwóch przedstawicieli prolatteryatu. 50 komentarzy. Bueh.
Nie jesteśmy przyzwyczajeni do prowadzenia burzliwych dysput codziennie. Chyba, że ktoś jest politykiem. Od kiedy w wieku 12 lat postanowiłem nie oglądać transmisji z sejmu, moje życie omijało gdzieś burzliwe dyskusje. Zresztą offlajnowe życie zazwyczaj jest fajne i wyczilowane pod tym względem. Otaczamy się znajomymi o w miare podobnych poglądach, a nawet gdy ktoś ma inne to nie poruszamy drażliwych tematów bez potrzeby. Gdy wychodzimy na piwo, gadamy o sprawach lekkich, łatwych i przyjemnych. Bo po co się wkurzać? Nie mówimy pewnych rzeczy z grzeczności – nie mówimy “ej, wali ci z ryja”, albo “ta twoja żona ostatnio zajebiście zbrzydła”. Nawet gdy to w duszy pomyślimy.
Nie prowadzimy dyskusji o aborcji, o eutanazji i tysiący innych drażliwych spraw. Nie wiem jak wy, ale moje życie wyglądało właśnie tak. Nie jestem chyba przyzwyczajony do codziennego prowadzenia wojen.
Niszczy mnie to strasznie, codziennie tocze walkę na kopie. I tak, jest to moja wina w dużej mierze, przecież mógłbym ustąpić, przestać, nie gadać. Nie potrafię, jestem pieprzonym dzieckiem usenetu. “Kochanie, jeszcze chwila, ktoś w internecie nie ma racji!”. Nienawidzę tego i dalej to robię. Niszczy mnie to od środka. Do tego udowadnianie, że nie jest się wielbłądem i dostarczanie tubek z maścią na ból dupy do wszystkich którzy hejtują blogerów. Tak bardzo mnie to męczy.
Wieczna transmisja
Kiedy mówię o tym punkcie to słyszę zawsze “ej stary, tyle co ty to nie siedzi w sieci nikt!”. Gówno prawda. Siedzicie tu cały czas. To, że dużo piszę, nie oznacza, że siedzę tu więcej. Czasami wrzucę coś z iPhone’a i tyle. Wy za to wgapieni w monitor co chwilę odstawiacie “scrolling, judging”. Nie oszukujmy się, jedziemy na tym samym wózku. Może po prostu jestem na wyższym stopniu uświadomienia? :)
Jesteśmy zajęci transmisją rzeczywistości albo odbieraniem cudzej rzeczywistości. Siedzimy wgapieni w smartfony. Non stop. Nie ma możliwości, byśmy zauważali wszystko co dzieje się wokół nas. A gdy wydarzy się coś niesamowitego, my, ekstrawertycy, myślimy tylko o tym jak podzielić się tym ze światem. Wy, introwertycy po prostu czekacie aż to się pojawi. Taka symbioza. Trochę upiorna.
My z Mary złapaliśmy się nad tym, że potrafimy siedzieć przez 10, czy nawet 15 minut obok siebie, obsługując swoje feedy. Z jednej strony to nic strasznego, kiedyś być może siedzielibyśmy tak czytając książki. Z drugiej strony nie wyglądało to aż tak. Dlatego wprowadziliśmy zasady. Po pierwsze nie ma możliwości korzystania z telefonu podczas posiłków. Nie licząc zdjęcia na Foodspotting rzecz jasna ;) Ale wrzucamy je PO posiłku. To i tak praktyczne – nie ostygnie.
Po drugie jeśli jesteśmy obok siebie, to na jedną prośbę, druga osoba odkłada smartfona. Nawet gdy jedna kieruje samochodem, a druga się nudzi. Nie lepiej w tym czasie pogadać? :)
Najgorzej było w zeszłym roku na wakacjach. Otóż na terenie hotelu było wifi. I choć bardzo się staraliśmy i sobie obiecywaliśmy, to oczywiście co chwilę ktoś wchodził zobaczyć co jest na fejsie. Na Kanarach! Zamiast przejść się brzegiem morza. Albo napić winka patrząc na palmy. Masakra.
Wieczna impreza
Kolejna rzecz do której nasz mózg nie jest przyzwyczajony to taka ilość bodźców na codzień. Ona towarzyszyła nam do tej pory tylko na imprezach. Głośno, pełno ludzi, co chwilę z kimś gadasz, witasz się, small talk, idziesz dalej. Niestety dziś w takich warunkach pracujemy.
Pracę z odpalonym Facebookiem porównuję zawsze do pracy na imprezie. Wyobraź sobie – siedzisz nad excelem, nagle przybiegają kumple. KOLEEEEJKAAA! PIJEEEMY! Tak to mniej więcej jest. Co chwilę powiadomienie, co chwilę ktoś wbija na prv. Ze sprawą małą, średnią, dużą. Abstrahując od tego, że FB jest strasznie kiepskim narzędziem do oficjalnej korespondencji (pisz maila!) to ja po prostu przestaję sobie radzić z taką ilością wiadomości i próśb.
A już na pewno nie jestem sobie w stanie poradzić ze skupieniem na pracy. Bo przecież nie da się zrobić niczego konstruktywnego, gdy co chwilkę pojawia się jakies powiadomienie. Jedyne co możesz zrobić to wyłączyć zakładkę z fejsem i odłożyć telefon ekranem do dołu.
***
Jestem cyfrowym imigrantem. Przeżyłem ponad połowę swojego obecnego życia bez internetu. Gdy ten na poważnie wchodził do Polski, miałem 21 lat. Może młodsi ode mnie czytelnicy są już bardziej przystosowani do nowej rzeczywistości, ja codziennie walczę sam ze sobą. Z jednej strony zew lasu, walden, chęć odłączenia się, z drugiej moje wrośnięcie w sieć, które jest tak mocne, że nie wiedziałbym co robić w życiu, gdyby nie ona.
Jedno jest pewne – im bardziej zdajemy sobie z tego sprawę tym lepiej. Samoświadomość jest ważna. I proszę o jedno, nie chwalcie się w komentarzach jacy to zajebiście offlajnowi i samokontrolni jesteście. Nikt wam nie uwierzy. Serio.
P.S. Jeśli masz odpowiednio dużo lat i byłeś/aś geekiem w latach 80, to rozpoznasz grafikę na górze. Marzyliśmy wtedy o cyberprzestrzeni. Kto wiedział, że właśnie tak będzie wyglądała?