Zarabiamy grubą kase właściwie za nic. Zaliczamy event za eventem, dostajemy dziesiątki darmowych sprzętów i ogólnie złapaliśmy Pana Boga za nogi. Nie mówiąc oczywiście o byciu zarozumiałymi próżniakami. My – influencerzy. To właściwie można przeczytać w prasie, czy w komentarzach w tejże. A jak jest naprawdę?
Postanowiłem skonfrontować rzeczywistość z tymi wyobrażeniami z kilku powodów. Po pierwsze, aby po prostu pokazać jak to wygląda z drugiej strony. Po drugie, aby przestrzec tych, którzy są gotowi rzucić wszystko by tylko dostać się do tego wymarzonego el dorado. Zastrzegam od razu, że nie będę pisał o depresji jako takiej (pomimo tytułu), ale nawiązanie do kultowego filmu prosiło się az nadto. Choć tak, będę pisał o kwestiach, które co wrażliwsze osoby mogą do depresji.
Oczywiście wszystko co tu opiszę będzie dotyczyło raczej tylko mnie i moich doświadczeń. Nie chcę porywać się na żadne generalizacje – termin “influencer” rozrósł się niesamowicie i obejmuje obecnie blogerów, gwiazdy telewizji prowadzące kanały w social media, dziewczyny wrzucające selfiaczki na instagramie, czy kolesi liżących śmietnik w ramach nowego odcinka na YouTube. To środowisko mocno niejednorodne, tym bardziej że dziś nie ma właściwie bariery bycia twórcą i trudno powiedzieć gdzie zaczyna się “gwiazda sieci”.
Nie jest źle
Ale na start kilka słów o mnie. Bloguję od ponad 10 lat, od dobrych sześciu zarabiam na blogowaniu. Wcześniej miałem sporą styczność z branżą od drugiej strony (pracowałem w agencji reklamowej), później blogowanie pomogło mi w rozwoju mojego biznesu. Przez cały rok 2018 utrzymywałem się praktycznie wyłącznie z blogowania – z różnych względów nie pełniłem żadnej funkcji w Koszulkowo. I to właśnie ten rok skłonił mnie do największych przemyśleń.
Na starcie chcę jasno powiedzieć tym, którzy żachną się po przeczytanie tego tekstu, że to “problemy pierwszego świata”. Otóż tak, zdaję sobie sprawę, że kasa, którą zarabiałem dzięki blogowaniu (będę podawał konkretne liczby) jest dla 99% Polaków duża, a nawet bardzo duża. To też mimo wszystko dość fajny styl życia, jesteś sam sobie szefem, decydujesz o wielu sprawach i praktycznie możesz pracować skąd zechcesz. Mam ujście swoich myśli, choć nie jestem jakimś dużym celebrytą, to zdarza się, że ludzie rozpoznają mnie na ulicy, czy w pociągu, co może łechtać ego co poniektórych. Chciałbym dziś jednak mimo wszystko skupić się na tej drugiej stronie medalu.
Kim jestem?
Pierwszy kryzys, który dopadł mnie gdy zaczałem na poważnie nazywać się blogerem, był pytaniem o to kim jestem. Może to moje ogólne rozmyślania które zaczęły się przed 40-tką i kryzysem wieku średniego, ale bloger czyli KTO?
Choć nigdy mi sie to nie podobało, żyjemy w społeczeństwie w którym status społeczny definiowany jest zawodem. Strażak, lekarz, prawnik, wykładowca. Nie zawsze dużo zarabiający, jednak posiadający pewien status. Kim jest bloger? Nie jestem pisarzem, bo piszę blogi, a nie książki. Nie jestem dziennikarzem, choć pomimo mojej niskiej samooceny wiem że piszę lepiej niż część mediaworkerów tworzących treści do tabloidów. Blogowanie – choć coraz bardziej się profesjonalizuje – ma ciągle ten element amatorskości, a przez ostatnie lata słowo “influencer” kojarzone jest raczej negatywnie niż pozytywnie.
Kim będę za 5 lat?
Ale jeszcze więcej czarnych myśli zbiera się w głowie, gdy zaczyna się o tworzeniu treści myśleć w perspektywie czasu. Bo kim będa twórcy za 5 lat? Wiem, że dziś w ogóle trudno jest myśleć o przyszłości, bo wiele zawodów się zmienia, jednak w tym wypadku nie wiemy nic. Czy to co robię będzie miało sens, czy gdzieś mnie zaprowadzi, czy czegoś nauczy? Czy może będę musiał poszukać normalnej pracy? Nie mam żadnej wytyczonej ścieżki, nie wiem czy dokądś mnie to doprowadzi. Nie wiem czy forma twórczości którą sobie wybrałem ma sens i przyszłość, czy raczej nie sprawdzi się i będe jak format w telewizji, który zostaje ściągnięty ze względu na kiepską oglądalność. A robi się coraz gęściej, twórców przybywa, wszystko się profesjonalizuje i rzeczywiście jest to trochę jak arena z której wypadają kolejni zawodnicy. Tym bardziej, że większość opowieści o zarobkach… to legendy. Ano właśnie.
Bezlitosna piramida finansowa
Powiedzmy sobie na starcie jasno – nazywanie blogowania, czy “influencerowania” “branżą” jest już trochę na wyrost. Dlatego, że nawet jeśli w jakiś sposób zdefiniujemy liczbę twórców internetowych – powiedzmy kilka milionów osób – to musimy zdać sobie sprawę, że zarabia na tym wszystkim tylko mały procent z nich. A tylko procent tego procenta jest w stanie się z tego utrzymać!
Media oczywiście lubują się w pokazywaniu tych zarabiających najwięcej. Gwiazdy youtube zarabiające na odsłonach kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie, jakiś kontrakt gwiazdy modowej opiewający na jeszcze większe kwoty. To trochę jak mówienie, że wszyscy grający w totka nieźle zarabiają.
Powiedzmy to szczerze – większość nie zarabia NIC, a jeszcze więcej ludzi zarabia grosze. Kiedy jakiś czas temu na jednej z grup skupiających blogerów pojawił się wątek niższego ZUS-u i ktoś napisał, że dotyczy to tylko osób zarabiających poniżej 63000 brutto rocznie, ileś osób – o których myślałem, że zarabiają sporo – dodało, że “no tak, wiemy”. Kiedy odetniemy tych rzeczywiście nieźle zarabiających zostaje nam krąg osób, które mają z blogowania kilka tysięcy miesięcznie. To nadal dużo, ale mniej niż pensja informatyka, prawdę mówiąc bliżej pensji kasjerki w Biedronce.
I to jak dobrze pójdzie – chwilę później zaczyna się pozostałe 90% (a może więcej) które zarabia od “nic” do barteru wartego grosze.
Owszem, jest iluś twórców zarabiających kilkanaście, czy kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie, ale uwierzcie mi, to jest promil.
Spora część średnich blogerów, których znam, bierze od 2 do 5 tysięcy za tekst współpracowy. Nieco więksi dochodzą do 10 tysięcy. Pamiętajcie, że to nie jest tak, że takie współprace są ciągle. Oraz, że bardzo często jest to mniej kasy, albo współpraca na innych warunkach, na przykład barter. Oraz, że to brutto. Stąd moja teoria, że regularne zarabianie powyżej 10 tysięcy to w tej branży duża rzadkość. A i tak stabilność jest średnia.
A te stawki niekoniecznie rosną. Jest coraz więcej twórców, sporo z nich bierze po 500 zł za tekst, często nawet mniej. Jest mnóstwo takich, którzy robią rzeczy w barterze, niekoniecznie wartościowym.
Brak stałości zarobków i antyhandlowcy
Ale jeszcze to samo w sobie nie jest najgorsze. Nieliczni twórcy zarabiają na własnych produktach. Szkolenia, ebooki, czy inne materiały. Zdecydowana większość jednak, jeśli zarabia, zarabia na współpracach z firmami lokując czy też recenzując ich usługi i produkty. W większości wygląda to tak, że czekasz na współpracę kompletnie nie wiedząc, czy wybiorą ciebie, czy kogoś innego. Trochę jak permanentne hot or not. Pisanie do firm i agencji z własnymi pomysłami wychodzi różnie, często nie pasuje zupełnie do zaplanowanych działań firmy. Tak więc – nie licząc stałych, rocznych współprac na które mogą załapać się nieliczni – czekasz z miesiąca na miesiąc. Nazywam to byciem antyhandlowcem – nie uderzasz aktywnie na zewnątrz, tylko czekasz aż coś przyjdzie do ciebie. Jeśli przyjdzie. A nie oszukujmy się, to nie jest tak, że zawsze gdy wejdziesz na jakiś poziom, utrzymasz się na nim dłużej. Wręcz przeciwnie, możesz “zużyć się” jak gwiazdy ekranu.
To było miłe, gdy kasa z blogowania pojawiała się u mnie jako dodatek, natomiast stałe utrzymywanie się z takich nieregularnych pieniędzy – jak w przypadku freelancerki – jest o wiele trudniejsze.
Księgowa na urlopie
Zdaję sobie sprawę, że ten problem dotyczy większości twórców jako takich, freelancerów, a także firm różnej wielkości, ale opóźnienia w płatnościach to NORMA. Nawet nie wiecie jak bardzo tęskniłem za stałą wypłatą przychodzącą w konkretny dzień miesiąca. Nieważne jaką – stałą. Planowanie finansów, szczególnie gdy ma się już rodzinę, w oparciu o nieregularne płatności o których pisałem w poprzednich akapitach, jest trudne. Ale gdy do tego dołoży się opóźnienia, całość robi się po prostu dramatycznie trudna. Mogę na palcach jednej ręki policzyć agencje, które zapłaciły przed czasem. Jest trochę agencji, które same płacą dokładnie wtedy gdy powinny, większość jednak portzebuje przypomnienia w formie maila, czy telefonu. U niektórych to nie pomaga i wtedy czekasz nawet miesiąc i dwa na kasę z której utrzymujesz rodzinę. Oczywiście pomóc tu może bufor finansowy, ale tak czy inaczej sytuacja jest cholernie niekomfortowa. Jedyną przewagą blogerów nad resztą freelancerów jest to, że nasze tupnięcie nogą, czy tam pogrożenie palcem w formie publicznego wpisu, ma często nieco większy zasięg, więc firmy się tego boją. Ale serio, ja zupełnie nie chcę tego robić.
Shame! Shame! Shame!
I w końcu rzecz równie ważna, jeśli nie najważniejsza, jeśli chodzi o zarobki, a mianowicie wstydliwość samego faktu zarabiania. Otóż nikt nie dziwi się, że jako właściciel firmy zarabiam na swoich produktach. Co więcej, gdy pochwalę się wzrostem zarobków, albo wprowadzeniem nowych produktów, z lewa i prawa posypią się gratulacje. Jeśli chodzi natomiast o współprace z firmami, to nie oszukujmy się – większość z nich albo postrzegana jest negatywnie, albo mówiąc kolokwialnie nie powoduje zbytniego entuzjazmu. No dobra powoduje – taki jak artykuł sponsorowany w prasie. I to chyba jest dobre porównanie.
Uwierzcie mi – większość nas naprawdę stara się, by współprace z markami były czymś więcej niż artykułem sponsorowanym. Przez te kilka lat nigdy nie napisałem nieprawdy za pieniądze, nie poleciłem produktu, którego normalnie bym nie polecił, nie pozwoliłem nikomu napisać tekstu za mnie (choć oczywiście miałem propozycje tego wszystkiego). Mimo to dostałem nie raz i nie dwa w twarz zarzutami, że “się sprzedałem”, albo nawet delikatniej – pytanie czy gdybym nie dostał kasy, napisałbym to samo. To trochę jak spytać drugiej osoby w trakcie seksu, czy czuje prawdziwe podniecenie, czy raczej chodzi o kasę.
Zarabianie jest trochę złem koniecznym, bo pewnie spora część z nas wolałaby dostawać pensję od wydawcy, ale z drugiej strony właśnie dzięki temu mamy wolność tworzenia. Oczywiście coś jest na rzeczy, bo sporo osób nie zna w ogóle pojęcia wiarygodności i chce odciąć jak najwięcej kuponów w jak najkrótszym czasie.
Praca zdalna
Ale odejdźmy trochę od kasy i pomówmy o innym wymarzonym raju dla osób pracujących przy biurku w korporacji, a mianowicie o pracy zdalnej. I znowu – ogólnie rzecz biorąc to całkiem fajna sprawa, ale myli się ten, kto myśli, że to raj i zgodzi się tu ze mną pewnie multum osób pracujących w ten sposób.
Kiedy w 2012 roku odchodziłem z agencji, miałem w głowie piękne wizje – budzę się o 9.00, wsiadamy na Vespę, jemy śniadanie gdzieś na mieście, potem laptop i leżaczek. Żyć nie umierać. Prawie.
Pobudki akurat w naszym wypadku są normalne i uwarunkowane szkołą i przedszkolem dzieciaków. Praca na mieście to poszukiwanie gniazdek, słońce świecące w ekran, komary w lecie i wiele innych kwestii, które szybko spowodowały, że zacząłem pracować w domu, przy biurku. To też nie łatwe, o czym już kiedyś pisałem, ale dodam tylko że dla ekstrawertyka siedzenie samemu (lub jednynie z drugą osobą) to koszmar. Rok, dwa trzy – tylko ty, ekran i klawiatura. Do tego potrzebna jest spora dawka samodyscypliny – na długą metę tworzenie treści nie jest procesem kreatywnym, a w dużej mierze rzemieślniczym. Spytaj każdego twórcy – regularne tworzenie treści (nigdy mi się to nie udało) to chyba najtrudniejszy element.
Work life (un)balance
Balansowanie między życiem prywatnym i zawodowym było dla mnie zawsze ważne. Czasem udawało mi się to perfekcyjnie (jak wtedy gdy pracowałem w helpdesku i po pracy nie miałem ani obowiązków, ani zaprzątniętego pracą umysłu), czasem trochę gorzej (gdy po pracy myślałem nad przetargiem, który jako agencja mamy za dwa dni wygrać). Ale nigdy nie byłęm osobą regularnie siadającą do pracy wieczorem. Wieczó to seriale, granie, czy spędzanie czasu z dziewczyną, a potem żoną.
I choć staramy się oboje pracować do 17, by później spędzać czas z dzieciakami, a wieczorem obejrzeć jakiś serial, to różnie to wychodzi. Pół biedy z samym pisaniem tekstów – często gdy gdzieś jesteśmy jest jakiś kadr do zdjęcia, czy instastory, trzeba odpowiadać na komentarze które akurat się pojawiły, albo opublikować tekst albo film, bo algorytm stwierdził, ze teraz jest pora.
Dodatkowo nie ma płatnych urlopów – urlop oznacza brak kasy ze współprac, chyba że zrobisz je wcześniej, na zapas, albo zarobisz tyle, żeby można było sobie zrobić przerwę. Ale czytelnicy też chcą coś czytać, na wakacjach jest sporo rzeczy do opisania, więc warto pisać, lub co najmniej wrzucać zdjęcia.
Owszem, fajnie zarabia się na przykład zabijajac czas na nocnej wachcie gdzieś w Chorwacji i pisząc wtedy tekst współpracowy, ale coraz częściej mam ochotę zupełnie wtedy odciąć się od tworzenia, czy wchodzenia na fejsa.
I jeszcze jedno – u mnie blog to ja. Profil to ja. W tym wypadku ocenianie bloga to często ocenianie mnie. I to w dużej mierze jest problem – biorę to wszystko do siebie i kiedy coś nie działa myślę sobie “może to ja jestem do dupy?”
Numerki, numerki, numerki
Gdy zaczynałem pisać w 2006 roku, czytała mnie tylko grupka znajomych. Później moja publika zaczęła rosnąć, ale nadal nie zwracałem uwagi na cyfry – najważniejsze było dla mnie wyrzucenie z siebie w miarę uporządkowanego ciągu myśli, które gdzieś mnie trapiły, poruszenie ważnego tematu.
Z czasem, a także nie oszukujmy się, z pojawieniem się kasy, numerki zaczęły być coraz ważniejsze. Jaki zasięg, ile lajków, kto przeczytał. Walka o liczby, które można pokazac agencji, zwiększanie zasięgów. To niestety procesy, które rujnują blogi, tak jak zrujnowały prasę – na stronie głównej nie ma treści, które są wartościowe, tylko te, które się klikają. To samo z blogami – jeśli chcesz mieć duże zasięgi, piszesz o rzeczach, które będą się klikać, które w długim okresie będą dobrze wyszukiwane. Na YouTube kręcisz film o tym, co aktualnie będzie polecać algorytm. Trochę jak orkiestra weselna, która gra to o co zostanie poproszona.
I choć niektórych może to kręcić, staje się to trochę rzemiosłem. Tekst ma być takiej długości, bo wtedy się będzie lepiej czytał. Publikować musisz w środy, bo tak, o 8.43 bo tak. Nie mówiąc już o różnych trickach i sztuczkach zawyażających statystyki, stosowanych wokół, by być wybranym przez agencję. Agencję, która też często po prostu chce wykazać się przed klientem i dowieść ładne slajdy.
Jaka to różnica? Taka jak między seksem, a graniem w filmie porno. Spytaj się aktora porno czy odczuwa radość ze stosunku na planie. Czy raczej myśli o tym zeby dobrze wypaść i zastanawia się czy znowu będzie kłuty zastrzykiem w penisa.
Dyskusje
To jest w ogóle szerszy problem dotyczący nie tylko blogerów, ale wszystkich z nas. Przez wiele tysięcy lat dyskutowaliśmy tylko z ludźmi, których widzieliśmy przed sobą, przez ostatnie stulecie trochę się to zmieniło, ale dopiero od dwóch dekad zaczęliśmy mieć możliwość dyskusji z praktycznie każdym. I choć na początku, czyli jakoś pod koniec lat 90 kręciła mnie ta opcja, za czasem zauważyłem, że codziennie dyskusje, często nawet na tematy światopoglądowe to po prostu hardkor. Nie jesteśmy do tego przystosowani. Po prostu. Nie jesteśmy przystosowanie do codziennego poruszania ciężkich tematów, a przez fejsa przewija się tego mnóstwo – polityka, aborcja, kościół, tysiące innych kwestii. Często z ludźmi, których nie znamy, albo znamy mało.
Jako blogerzy raczej musimy być aktywni w sieci. Oczywiście nie zawsze i nie wszędzie, ale gdy poruszamy różne tematy musimy liczyć się z różnymi reakcjami. Ci zaś, którzy takich tematów nie poruszają, dostają w bonusie hejterów, czy inne dziwne osoby, które czują potrzebę żeby napisać ci, że jesteś brzydki, czy brzydka, że to co robisz jest do dupy, a w ogóle to nie masz racji i jesteś debilem. I choć może wydawać się to błahe w porównaniu do problemów, jakie maja ludzie w innych zawodach, to uwierzcie mi, że długotrwała ekspozycja na coś takiego naprawdę wsiada na mózg.
Podsumowanie
Zdaję sobie sprawę, że opisane przeze mnie kwestie mogą dla wielu osób być śmieszne, czy błahe. Owszem, ale jak już pisałem problemy zawsze rozpatrujemy w pewnej rzeczywistości – to nie jest tak, że w depresję wpadają tylko osoby zarabiające mało, czy pracujące w nisko płatnych zawodach. Wystarczy spojrzeć na samobójstwa gwiazd takich jak Robin Williams.
Oczywiście to nie musi się zupełnie tak skończyć, ale mam nadzieję, że choć trochę pokazałem Wam, że obraz błogiego, sielskiego życia, opłacanego górami złota to tylko wymysł mediów, które chcą zgarniać kliki. To dla 99% twórców tak nie wygląda, szczególnie jeśli chodzi o zarobki. Warto mieć to z tyłu głowy, warto też czasem napisać dobre słowo jeśli coś się podoba. Nie mamy szefa, który nas pochwali, nie mamy innego feedbacku niż Wasze komentarze, czy lajki – może to głupie, ale tak to wygląda.
Nie warto też obserwować, czy czytać osób z którymi permanentnie się nie zgadzamy. Serio, wiem, że tyo niby poszerza horyzonty, ale prawda jest taka, że na dłuższą metę frustruje. Obie strony. Internet jest duży i jest w nim multum twórców różnej maści, warto wybrać tych, którzy działają na nas pozytywnie.