Nigdy nie przepadałem za liniówkami. Wiecie, grami w których wszystko jest z góry ustalone. Czuję się w nich trochę jak motorniczy, który chce skręcić w lewo, ale nie może bo nie ma tam torów. Może jechać prosto lub w lewo, a w zasadzie to tylko prosto, bo tak jest ustalone. Trochę nuda. Owszem, większość hitów w które grałem była mniej lub bardziej liniowa – choćby słynny Half Life w którym po prostu idziesz i zderzasz się z nowymi falami wrogów. Choć… miałeś jednak nieco swobody. Miałeś ją także w Duke Nukem, nieco więcej w Dark Messiah którego pamiętam do dzisiaj, a jeszcze więcej w kultowym Deus Ex. Świat i komputery nie były jeszcze gotowe na pełne sandboxy, czyli gry w których możesz robić prawie co chcesz.
A gdy nadeszły – zakochałem się w nich. Takich prawdziwych jeszcze nie ma, choć ciągle na nie czekam. Ale gry takie jak kolejne części Assasina, Watchdogs mają w sobie to coś – czasem po prostu chcesz olać główną misję i pobiegać po dachach, czy porozbijać się samochodem. Ubisoft robi to w miarę dobrze, ale idealnie robi to Rockstar. Uwielbiam Read Dead Redemption i szwendanie się po Dzikim Zachodzie. Ot tak, wieczorkiem, siądę sobie do konsoli i pojeżdżę po lesie podziwiając widoki. Gdzie chcę.
Takie gry mają jednak jedną wadę – są dość uproszczone i główna historia jest w nich zazwyczaj dość schematyczna. Dlatego DOBRE liniówki jednak przypadały mi do gustu. O, Uncharted. To jest coś. Był do tej pory moją ulubioną grą liniową – story i dynamika akcji po prostu wystarczała mi do przyzwyczajenia się z myślą, że po prostu robię to co autorzy sobie wymyślili. Nie pasują mi gry które wyglądają jeszcze bardziej jak internatywny film (Heavy Rain), albo takie w których story po prostu mnie nie porywa (Tomb Raider).
Dobra, nagadałem się. Czas przejść do sedna. Nie grałem w The Last of Us na PS3, choć słyszałem zachwyty. Może i lepiej. Dlatego, że odpaliłem ją dopiero teraz – na PS4, rzutniku oraz porządnym systemie audio który sobie zbudowałem. Zagrałem raz, drugi, trzeci. Ciemno, mrok, liniowość, zombie, ciemno. Prawdę mówiąc chciałem już się poddać. Ale pocisnąłem jeszcze trochę i… dałem się wciągnąć. Tak bardzo jak nigdy dotąd.
Ta gra jest bajeczna. Nie przesadzę, gdy powiem, że jeśli chodzi o fabułę, postaci, dialogi i inne tego typu detale, to jest to najmiodniejsza gra w jaką kiedykolwiek grałem. Serio. To po prostu trzeba przeżyć.
Wizualnie – bajka. I nie chodzi tu tylko o jakość renderów (niestety nadal drzewa straszą płaszczyznami gałęzi – kiedy to się skończy? :P). Chodzi o pomysły na scenerię i dogranie detali. Nawet niewidzialne ściany i drzwi będące tylko texturami, których pełno w liniówkach, tak bardzo nie bolą. Zerowy interfejs na ekranie pozwala naprawdę wczuć się w grę niczym w film. Postaci są w pełni zmocapowane – grymasy twarzy, czy wszelkie inne ruchy są ultra realistyczne. Głębia postaci – chapeau bas – nie jeden film temu ustępuje. Nie będę nic zdradzał, ale kurcze, tyle tu niejednoznaczności i wahań bohaterów, że naprawdę jestem w szoku.
Poziom trudności wyważony jest idealnie – amunicji jest akurat tyle, by przeżyć, system craftowania jest świetny, a zombie wyskakujące zza winkla nigdy nie były tak przerażające. Nie ma powszechnego dziś automatycznego leczenia, a dylematy czy z zebranych składników zrobić apteczkę, czy koktajl Mołotowa dają do myślenia.
Jeśli zastanawiasz się, czy zagrać w tę grę – nie zastanawiaj się. Spróbuj. Tylko nie po 5 minut, gdzieś w ciągu dnia. Duży ekran, dobre audio i słuchawki. Wygodny fotel.
A jeśli masz córkę – no cóż. Nie będe zdradzał fabuły, ale wczujesz się w głównego bohatera 10 razy bardziej.
Zdecydowany must-play. Daję maxa. Jest troszeczkę niedociągnięć, jest oczywiście trochę video-games-logic, ale to konieczne. Główny bohater dostaje mnóstwo strzałów i leczy się apteczkami, ale w pewnym momencie doznaje innego typu obrażeń i już z nich apteczką wyleczyć się nie może. Ale nie będę psuł gry ani wam, ani sobie.
Grać!