Rzeczywistość wirtualna kręciła mnie od pierwszej sekundy, a pamiętam bardzo dobrze moment w którym się o niej dowiedziałem – był to holodeck w Star Treku. Pokój w którym mogliśmy wcielić się w kogoś innego i przenieść do innego świata był tak spójny z moim uwielbieniem innych światów, że rozpalało to moją wyobraźnię za każdym razem gdy o tym myślałem.
Motyw pojawiał się później w popkulturze dość często, a ja wyobrażałem sobie, czy dożyję czasów w których będę jeździł na skuterze po świecie znanym z TRON, biegał po Matrixie, czy śnił tak realistycznie jak w Vanilla Sky. Technologia rozrywki poszła bardzo do przodu, a ja byłem tego świadkiem. Od Ponga, którego Tata przyniósł gdzieś do domu na początku lat 80, przez Spectrum, C64, Amigę, kolejne PC-ty, aż po PS4 podłączone do rzutnika. Ale to ciągle nie było to, ciągle pragnąłem pełnej immersji, zanurzenia się w świat gry i poczucia, że jest się w nim, w środku.
Połowa lat 90 przyniosła pierwszą niespodziankę – hełmy do rzeczywistości wirtualnej. Ale niestety odeszły one tak szybko jak przyszły. Pamiętam tylko granie w Duke Nukem 3D a przejściu podziemnym koło Domów Towarowych Centrum. Za piątaka. Hełm był tak ciężki, że zamocowany był do sufitu na sprężynie od lampy. Niestety krótko później okazało się, że hełmy sa zbyt ciężkie, rozdzielczość zbyt słaba, a my musimy poczekać. Więc czekałem.
Czekałem – jakby to strasznie nie brzmiało – kolejne 20 lat. Bez roku. To właśnie teraz dane było mi spróbować rozszerzonej rzeczywistości od Playstation, czyli PlaystationVR. I wiecie co? Warto było czekać. Bo już wiem, że będę się w to wkręcał od pierwszych dni.

Nie próbowałem wcześniej żadnych innych współczesnych systemów, może poza prostymi apkami na telefon wkładany w tekturowe okulary. Tak więc odebrałem młodego z przedszkola (obiecałem mu to, w końcu będzie kiedyś wspominał, że był z VR od początku) i popędziliśmy na pokaz. Oczom naszym ukazało się 7 gier w które mieliśmy zagrać. A właściwie ja miałem zagrać – Franek jest na to jeszcze zbyt mały, ma 7 lat.

Co prawda rośnie z niego srogi gamer, ale przymierzył tylko na chwilę gogle, by zagrać w jedną z najprostszych gier, przeznaczoną dla dzieciaków. A właściwie zagraliśmy w nią razem.
1. The Playroom VR

W sumie dobrze, że zacząłem od tej gry, bo mogłem w ten sposób sprawdzić, jak wygląda immersja w przypadku gier, które nie mają realistycznej grafiki. Bo grafika raczej realistyczna nie jest :)
W grę można grać na dwóch graczy – ja założyłem gogle i stałem się Godzillą, Franek natomiast oglądał rozgrywkę na ekranie i sterował padem małymi ludzikami, tak, aby mnie pokonać.
Moim zadaniem było właściwie tylko ruszanie głową na boki – w ten sposób burzyłem budynki, a następnie unikałem przedmiotów, którymi młody mnie atakował. Gra się całkiem przyjemnie i rzeczywiście można wczuć się dość mocno, choć cukierkowa grafika nie pozwala zapomnieć, że jesteśmy w grze.
Ale właśnie o to chodzi, przecież możemy mieć równie duży fun będąc w świecie zupełnie innym od naszego prawda? Odczułem to na końcu, gdy jako Godzilla zostałem wyrzucony w górę wybuchem. Uczucie gdy wznoszę się w górę, a ziemia znika pod moimi nogami było naprawdę niesamowite. Choć po drugim razie gra się nieco nudzi – to raczej demko niż coś w co można grać cały czas.
2. London Heist
Miałem to szczęście (lub nieszczęście), że już za drugim razem trafiłem na najlepszą moim zdaniem grę, z prezentowanych demek. Grałem w nią w sumie trzy razy, za każdym razem w pełni przenosząc się na miejsce akcji.

Początek to ciemność i głos – londyński akcent, który uświadamia nam, że jesteśmy zbirem który podróżuje z nim przez ulice Londynu. Po chwili widzimy, że znajdujemy się na siedzeniu pasażera w pędzącym samochodzie – oczywiście po lewej stronie. Już po chwili zaczyna się akcja – kierowca bierze na maskę jednego z atakujących nas motocyklistów, wybija przednią szybę, a my zaczynamy strzelać do nich ze spluwy. Ale ja oczywiście nie zwracam uwagi na samo strzelanie (choć o nim też za chwilę), bo już się w grach w swoim życiu nastrzelałem. Zwracam uwagę na detale. Bo to uwielbiałem od zawsze.
Sorry, wolałem zawsze Duke Nukem od Quake? Dlaczego? Właśnie ze względu na detale. Obiekty, które można było stłuc, wystrój, tekstury. Elementy, które nie były kluczowe dla rozgrywki, ale tworzyły klimat. I choć w ten epizod grałem raptem kilka minut, to właśnie w tych detalach się zakochałem. A są one tu na nowym poziomie.
W grę gramy za pomocą dwóch kontrolerów Move – jak dobrze, że zostawiłem je sobie, bo miałem ochotę je komuś oddać, nie korzystałem z nich prawie od czasu zakupu PS4, a szczerze mówiąc nawet na PS3 specjalnie często nimi nie grałem. Kontrolery te trzymamy w dwóch dłoniach, w samej grze widzimy nasze dwie dłonie. Wciśnięcie spustu Move zaciska dłoń. I tu zaczyna się zabawa.
To na co pozwala nam gra to oczywiście swobodne rozglądanie się po samochodzie. To jest największy element zanurzania się w grach. Mogę więc przybliżyć głowę do szyby, spojrzeć na kierowcę, obejrzeć podsufitkę. Próbuję ręką opuścić osłonę słoneczną – udaje się. Mogę kręcić gałką głośności i zmiany stacji w radiu. Mogę przesuwać i regulować nawiewy. Podnieść puszkę coli, która stoi obok. Ale największy fun to otwarcie drzwi – tak, można uchylić drzwi, a nawet wystawić przez nie głowę. Widzimy przesuwający się asfalt, a dźwięk odpowiednio się pogłaśnia. WOW. To naprawdę robi wrażenie.
Nadjeżdżają motocykliści, a ja do nich strzelam. Tu mechanizmy działają całkiem fajnie – mogę strzelać im w opony, by się przewrócili, a także do nich, ale to chyba nic nowego. Nowością jest przeładowanie broni – aby to zrobić po prostu łapiemy drugą ręką jeden z leżących przed nami magazynków i stukamy jedną ręką w drugą, fizycznie wkładając magazynek od dołu. Świetne! Aż szkoda, że gra trwa tak krótko.
3. Battle Zone
Nadchodzi czas na walkę. Jeździmy po świecie przypominającym nieco świat TRON czołgiem i strzelamy do innych czołgów, czy latających obiektów.

Gra się w to całkiem fajnie, głową rozglądamy się, natomiast sterujemy za pomocą pada. To rozwiązanie jest całkiem fajne o czym przekonuję się za chwilę grając w inne gry.
4. Rigs
W tym wypadku wsiadam do wielkiego mecha, by walczyć z drużyną innych mechów w konkurencji przypominającej futurystyczny sport. Strzelamy do siebie, a po osiągnięciu krytycznej ilości specjalnych punktów wskakujemy do odpowiedniej bramki. O samej grze dużo pisać nie będę, powiem natomiast o innym podejściu do celowania – to właśnie celowanie i poruszanie się jest kluczowe w tych grach, a każda podchodzi do tego nieco inaczej.

Tu celujemy głową, obracając ją odpowiednio. I prawdę mówiąc chyba średnio mi to pasuje. Wolę rozwiązania, gdzie głowa służy do rozglądania się. Choć może to kwestia przyzwyczajenia? Piloci myśliwców też tak sterują rakietami z tego co mi wiadomo.
5. Bound
Jestem typem gracza, który lubi grać nawet wtedy, gdy nie ma jasno sprecyzowanych celów rozgrywki. Dla funu. Tym bardziej nie mam problemu z grami w których cel istnieje, ale rozgrywka jest spokojna i klimatyczna. Tak wygląda Flower (bardzo chciałbym go na VR!), czy Journey. Uwielbiam też PixelJunk Eden – prostą grę w której muzyka i grafika odgrywa olbrzymie znaczenie.

Bound to polska gra (!) która wygląda na pierwszy rzut oka jak Mirror’s Edge przemielone przez sen Pablo Picassa. Przez kilka minut biegałem kobiecą postacią przez dość abstrakcyjny świat, którego poszczególne elementy mieniły się i falowały. Mało emocji, zero walki, nieco zręczności, multum immersji.
Na uwagę zasługuje jednak sterowanie. Gra – w przeciwieństwie do większości tytułów VR – jest grą TPP, czyli widzimy w niej postać z perspektywy trzeciej osoby. To powoduje, że jesteśmy raczej swego rodzaju bóstwem sterującym awatarem, niż samą postacią. Lewym drążkiem sterujemy postacią, głową rozglądamy się. Prawy natomiast służy nam do przesuwania kamery. Ale nie robimy tego w sposób ciągły, tylko skokowy. To znaczy, gdy nasza postać odbiegnie za daleko w stronę horyzontu, jedno pyknięcie drążka przesuwa nas do niej o powiedzmy kilka, czy kilkanaście metrów. To dość interesujące rozwiązanie, ciekawe jak się będzie rozwijało.
Ok, tym razem musi być film, abyście złapali klimat :)
https://www.youtube.com/watch?v=jD8oaxaXrzM
6. Here they lie oraz Until Dawn Rush of Blood
O tych dwóch tytułach zbyt wiele nie napiszę, nie zrobiły one na mnie zbyt dużego wrażenia.
W Here they lie chodzimy po podziemiach rozglądając się na boki i świecąc latarką. Jest ciemno, my wleczemy się straszliwie i nie możemy podbiec – ja wiem, że klimat, ale denerwowało mnie to straszliwie. Nie pomogła muzyka, czy jakiś stwór który nagle mnie zaatakował. Wiało nudą. Do tego grafika – ta była tragiczna. Tekstury wyglądały na upscale’owane z Atari 800 XL, co powodowało bardzo niski realizm. No me gusta.

Until Dawn w sumie ma chyba tylko tytuł z oryginału – jedziemy wagonikiem przez coś w rodzaju tunelu strachu i strzelamy do zblżających się zombie, mijając choćby gigantyczne ochłapy mięcha i martwe świnie. Hmm prawdę mówiąc było to dla mnie tak straszne jak właśnie tunele strachu w wesołych miasteczkach. Czyli w ogóle.
Podsumowanie
Pokładam wielkie nadzieje w VR, na pewno pędem nabędę gogle do PS4, bo to mój główny sprzęt do grania. Zapowiada się trochę fajnych tytułów, fajnie też, że można grać na dwie osoby posiadając jedne gogle – to dość droga zabawka i pewnie mało kto będzie miał dwa, a mało gier to obsłuży. Zresztą o czym mowa, konsola tego nie obsłuży i tak ledwo daje radę z tym co jest.
Powiedziałem na premierze jedno – skok jakiego doświadczyłem mogę porównać tylko z tym, kiedy po raz pierwszy – jako posiadacz C64, ujrzałem gry na Amigę.