Wreszcie! Po dobrych 25 latach od pierwszego pomysłu popłynięcia Fryderykiem Chopinem udało się zrealizować ten plan :) Pamiętam gdy opowiadał o nim mój kumpel – Rafał Dabrowski – i gdy szykowaliśmy się do rejsu na Karaiby. To znaczy tylko w naszych głowach, bo było to kompletnie poza naszym zasięgiem finansowym :)
Tym razem się udało, za co wielki szacun dla Anna Nowosad i Guta! Oraz oczywiście “Załoga B” która to już trzeci raz płynie wspólnie (przy małych przetasowaniach) na żaglowiec. A jako, że to już nasz trzeci rejs, mogę trochę porównać :) W 2021 byliśmy w Hiszpanii na Kpt. Borhardtcie, a rok później na Pogorii w okolicy Korsyki.
Układ
To jak zbudowany jest dany żaglowiec – i mówię o układzie pomieszczeń – ma bardzo duży wpływ na to jaki jest klimat na pokładzie (i pod nim). Borchardt to gaflowy szkuner trzymasztowy, bez żadnych rei, Pogoria jako barkentyna ma jeden maszt z rejami, Chopin to już wypaśny bryg z dwoma masztami pełnymi rej.
Dla osób mniej obeznanych – reje to te belki na górze żagli po których biegają Piraci z Karaibów ;) Żagle rejowe to prostokąty znane ze starych fregat i innych tego typu jednostek. Takie żagle naprawdę robią klimat zupełnie inny niż trójkąty znane z Mazur, ale też jest przy nich sporo roboty, bo na te reje trzeba się wspiąć! Ale o żeglarstwie pogadamy w kolejnym punkcie. Tu chciałem nieco o klimacie na takim statku, bo to też ważne.
Borchardt nie ma całego systemu połączonych korytarzy pod pokładem jak w pozostałych jednostkach, w związku z czym na dół schodzi się właściwie po to, żeby iść spać albo do toalety. Zresztą te obecne są w każdej (chyba) kajucie. Jest więc niby więcej intymności (choć rano czterech chłopa czeka do jednego kibla ) ale co ważne życie toczy się na pokładzie. Mesa pełni rolę stołówki w trakcie posiłków, a poza nimi zachowuje się jak świetlica (a raczej “klasa”) czyli gromadzi wszystkich chętnych do pogadania, grania w planszówki (gdy nie buja lub stoimy w porcie) czy grania na gitarach. I tego nie odnalazłem na dwóch pozostałych – tu rzeczywiście cała załoga toczyła bujne życie towarzyskie wspólnie, co na takich wyjazdach jest moim zdaniem dość ważne. Na Pogorii i Chopinie większość rozchodziła się gdzieś tam po kątach, a położona nieco z boku “klasa” tylko czas gromadziła chętnych na jakieś śpiewanki.
Żeglarstwo
Ale oczywiście nie po to jeździ się na rejsy. Żeglarstwo! Od razu powiem że nie chcę być niesprawiedliwy dla kadry oficerskiej, ani samej jednostki, bo sporo zależy od samych warunków, ale dopiero na Chopinie poczułem prawdziwy wiatr we włosach (na brodzie). Bo tu płynęliśmy prawie cały czas na żaglach, wliczając w to sztorm! Borchardt płynął na żaglach częściowo, Pogoria prawie wcale, ale rzeczywiście to wina tego, że prawie wcale nie wiało :( Do tego na Borchardcie pracował zapasowy agregat co powodowało, że było głośno i śmierdziało spalinami.
Na Pogorii jak pisałem jest jeden maszt rejowy, tam nauczyłem się wchodzić na reje, na Chopinie musiałem odpuścić, jako, że mój bark jeszcze nie do końca się „odmroził” i bałem się, że kontuzja włączy się na wysokości.
Tu nie było taryfy ulgowej i już od początku trzeba było nauczyć się konkretnych lin. Okazało się, że to nie jest AŻ takie trudne, bo głównie obsługiwaliśmy gejtawy, gordingi (których trochę było) i brasy, czyli trzy typy lin. Całego kursu tu robić nie będę, ale rzeczywiście na wczesniejszych jednostkach było “dobra, ciągnij tę niebieską”, a tutaj konkret. Tym bardziej, że wszystkie są w tym samym kolorze! Do tego jak pisałem żagle były postawione właściwie cały czas, także w trudnych warunkach.
Kadra oficerska
O i tutaj trochę się rozpiszę.
Na poprzednie rejsy jechaliśmy właściwie w pełni znanym składzie wliczając w to oficerów jak i nawet kapitanów – nawet jeśli bezpośrednio ich nie znałem, to ktoś ich znał. Nie wiem czy dlatego, czy też w związku z tym że na Chopinie głównie pływają (chyba) dzieciaki w ramach Szkoły pod Żaglami, na tamtych jednostkach system był… nieco mniej feudalny :) Kapitan był dość blisko załogi, podobnie oficerowie. Załoga przechodziła pełne przeszkolenie, była wpuszczana do kabiny nawigacyjnej (na Borchardtcie akurat nie ma osobnej, więc i tak przy sterze widziało się wszystkie przyrządy), cała załoga razem z kapitanem jadła wspólnie posiłki.
Na Chopinie rzecz się ma zgoła inaczej. Po kapitanie trzech oficerów – różnie zdystansowanych do załogi (nasz akurat praktycznie wcale, resztę mogę opisać jedynie z opowieści innych). Następnym “stanem” była tak zwana załoga szkieletowa składająca się z osób w wieku okołostudenckim które to już pływały na Chopinie i pełniły rolę instruktorów i pomagały danemu oficerowi w ogarnianiu wachty. I tu znowu trafiliśmy całkiem dobrze, trzeba też przyznać, że “szkielet” miał ciężkie zadanie – bo zamiast nastolatków trafiła im się grupa w wieku ich rodziców, którzy w dodatku mieli w dużej mierze doświadczenie na żaglowcach (część z nas nawet pełni funkcje oficerskie na innych jednostkach).
Czuć było jednak tę “klasowość” – szkielet czuł nieco mocny respekt przez oficerami, Ci w dodatku razem z kapitanem jedli w osobnej mesie (co jednak podyktowane było względami praktycznymi). Mechanik był zupełnie niedostępny, nie wiem czuć było ten dystans i to nie było zbyt zdrowe. Rozumiem że w ciężkich warunkach trzeba utrzymać dyscyplinę, ale jako doświadczony instruktor harcerski wiem, że są inne sposoby osiagania takiego celu, szczególnie gdy pracuje się z dorosłymi.
Kapitan miał dość słaby kontakt z załogą, rzadko z nim się widywaliśmy, przez większość czasu sterował ktoś z nas, pod okiem szkieletu, którzy znowu byli pod okiem oficera. Może to wystarczało, ale mam inne doświadczenia z poprzednich rejsów, gdzie kapitan (lub kapitanka) jakoś bardziej się z nami integrowali. Ale cóż – co łajba to obyczaje.
Natomiast sama idea “szkieletu” jako osób jednak dość młodych, bez żadnego chyba przeszkolenia do pracy z ludźmi (oprócz pojedynczych studentów pedagogiki) jest chyba dość słaba.
Ok, byliśmy na Szopenie pierwszy raz, ale naprawdę jak pisałem dla części był to trzeci, posty czy dziesiąty rejs żaglowcem, mieliśmy trochę oficerów z innych jednostek, mnie osobiście mija właśnie 30 lat od patentu, a sam organizowałem kilka obozów żeglarskich. A tu ciągłe mycie cieniem i generyczne “jeszcze możesz trochę wybrać” niezależnie od tego czy coś dało czy nie. Nie tak się pracuje z grupą, nie tak się szkoli, każdy załogant traktowany jak świeżak i budowanie trochę na tym autorytetu. Nie winię ludzi, winię system, ale z tym się ciężko dyskutuje bo Chopina otacza swoisty kult i o niczym nie można dyskutować, tu wszystko jest najlepsze! Rozumiem że jak ktoś w wieku nastoletnim czy wczesnodorosłym jedzie na taką przygodę to jest to dla niego / niej przeżycie formujące wręcz, ale kaman, to tylko łajba.
Organizacja i wachty
O i tu leży główna kość niezgodny i zarzewie różnych konfliktów. Tekst będą czytać raczej osoby zorientowane, ale dla porządku szybko powiem, że wachta oznacza dwie rzeczy:
- Podgrupę na statku, jakby zastęp w harcerstwie. Załoga podzielona jest zazwyczaj na 3 lub 4 wachty, pod wodzą jednego z oficerów.
- Dyżur w danej czynności – wachta pokładowa, wachta kuchenna, wachta kotwiczna, wachta trapowa. Czyli wynikający z rozkładu pełnienie danych obowiązków od godziny do godziny.
To właściwie główna oś obowiązków na statku i różnie jest to rozwiązywane. Do tej pory mieliśmy po 4 wachty, których dyżury były tak ułożone, że właściwie każdego dnia pełniło się obowiązki w różnych godzinach. Wachta trwa praktycznie zawsze 4 godziny, tak więc powiedzmy my mieliśmy pokład (gdy płyniemy), trap (gdy stoimy w porcie), czy kotwicę (gdy stoimy na kotwicy) od północy do 4 rano, by później jakoś mieć np kuchnię.
Trochę to trudne do ogarnięcia, ale zawsze wisi rozpiska, więc można sprawdzić co i jak. Powoduje to, że pełnisz różne funkcje w różnych godzinach, w różne dni.
Gdy stoi się na kotwicy lub w porcie, wystarczają dwie osoby do pilnowania wejścia na łódkę lub odczytów kotwicy, reszta ma wolne, zmieniamy się co godzinę czy dwie. Natomiast podczas płynięcia cała wachta jest na pokładzie i albo jest “w standby” gdyby coś trzeba zrobić, albo coś robi – ktoś stoi na oku na jednej z burt (wypatruje czy np nie ma jakichś nieoznakowanych sieci albo zabłąkanego kontenera), ktoś stoi za kołem sterowym, ktoś odczytuje przyrządy w kabinie nawigacyjnej. Zmiany co 30 minut.
Dodatkowo każda z wacht ma swoje miejsce na jednostce w razie alarmu “do żagli” i maszt, czy liny za które jest odpowiedzialna.
Na Chopinie załoga podzielona jest tylko na 3 wachty, co implikuje stały podział godzinowy. To oznacza, że:
1/3 załogi przez cały rejs pełni dyżur od 00.00 do 4 rano i od 12 do 16,
1/3 (to byliśmy my) – od 4 rano do 8 i od 16 do 20,
1/3 natomiast od 8 do 12 i od 20 do 24.
Widzicie to? Do nas doszło to po 5 sekundach. Wachta numer 3 w ogóle nie wstaje w nocy! Przez cały rejs.
Czy to wygodne dla oficerów? Pewnie tak. Czy to fair w szeroko rozumiamym poczuciu sprawiedliwości? Kompletnie nie. Owszem, trafia do mnie jakoś argument o tym, że stałe godziny powodują, że organizm się przyzwyczaja, ale serio, trochę to słabe. Tym bardziej, że to jednak rejs szkoleniowo turystyczny (nie bójmy sie tego powiedzieć) i trochę to słabe, że jedna trzecia codziennie musiała ślęczeć na pokładzie do czwartej rano, druga budzić się przed czwartą i wytrzymywać az do śniadania, a trzecia szła sobie spać o północy i potem rano, po zjedzeniu śniadanka siedziała na pokładzie przez 4 godziny. Tak, tak, jesteśmy załogą a nie turystami, ALE JEDNAK trochę jesteśmy. W takim sensie że fajnie jednak mieć równość załogi, równość świadczeń.
Owszem, ja przestawiłem organizm w taki tryb, że spałem 22.30 – 3.30 5h), a następnie 9.00-13.00 (4 godziny), ale pierwsza wachta miała chyba najbardziej przerąbane.
Dodatkowo kambuz (czyli kuchnia) to nie był dyżur całej wachty, a jedynie po jednej osobie z każdej. Rozumiem argument, że w kuchni nie zmieści się zbyt wiele osób, ale spokojnie taka wachta gospodarcza może ogarniać kuchnię, nadmiarowe osoby mogą sprzatać pod pokładem, a w momencie posiłków jest więcej rąk do wydawania posiłków i zmywania.
Ale jak pisałem, to chyba rzecz nie do ruszenia na Chopinie – wszyscy byli przekonani o słuszności tego jedynie słusznego systemu i nie było dyskusji. Nadal chyba wolę tradycyjny podział, pomimo totalnego rozregulowania zegara wtedy.
Dodatkowo wachty tu są większe, funkcje na pokładzie tylko 3 (lewe i prawe oko oraz ster, do nawigacyjnej nie byliśmy wpuszczani), tak więc w danym momencie kilkanaście osób siedziało na pokładzie i się troszkę nudziło.
Aha i na deser – system wacht kuchennych też stworzony jest pod długie rejsy. Przy tygodniu, pełnej załodze i tylko 3 osobach w kuchni, połowa osób nigdy nie pełniła wachty kuchennej. A że było alfabetycznie, to osoby z nazwiskami dalej niż J-K po prostu tego nie miały.
Wiecie, ja mam zboczenie bo jako instruktor harcerski tworzyłem setki gier, biegów, systemów, podziałów wart, dyżurów. Ale tam, jako ojciec 4 dzieci jeszcze bardziej nauczyłem się, że wszystko musi być FAIR :D
Jeśli więc Chopin chce oprócz regat i szkoły pod żaglami obsługiwać tygodniowe rejsy turystyczne to może czas przemyśleć kilka kwestii.
Jedzenie
Za jedzenie na pokładzie odpowiada kuk, czy szef/szefowa kuchni i mieliśmy już chyba wszystkie możliwe rozwiązania. Na Borchardtcie Filip był przykładem totalnego wyluzowania (które wcale nie przekładało się na złą jakość, wręcz przeciwnie!), na Pogorii Sylwek był totalnym perfekcjonistą, miał jedyny słuszny sposób układania plasterków szynki i stały zestaw posiłków na każdy dzień tygodnia (serio).
Na Fryderyku w kuchni rządzi Pani Krystyna, która jest gdzieś pomiędzy. Narzekać na pewno nie mogę, było super, choć tylko 3 osoby w kuchni oznaczały naprawde niezły zasuw.
Akwen
W rejsie Borchardtem płynęliśmy z Kadyksu do Malagi, wpływając przez Cieśninę Gibraltarską (sam żem tego dokonał!), na Pogorii była to Korsyka, Elba i okolice Genui, tutaj zupełna odwrotność, czyli bez zatrzymania Świnoujście – Arrendal. Mieliśmy co prawda plany zatrzymać się w Kopenhadze, ale sztorm pokrzyżował plany.
Było to więc naprawdę grube przeżycie, bo wypłynęliśmy w poniedziałek, a na miejsce dopłyneliśmy dopiero w piątek! To był więc najdłuższy rejs bez portu w moim życiu – trochę kosztem zwiedzania miast portowych (co lubię) jednak żeglarsko przepłynięcie na raz Morza Bałtyckiego, Kattegat i Skagerrak i wpłynięcie na Morze Północne (w sztormie) było naprawdę niesamowitą sprawą.
Który akwen wolę? No ja jednak jestem ciepłolubny :) Fajne było smaganie zimną wodą przez ryj, ale jednak marzą mi się Karaiby. Tam też może zabujać, a kolor wody fajniejszy no i krótkie portki możliwe :)
Podsumowanie
Wszystkie trzy rejsy w których brałem udział miały nieco inny charakter i nie żałuję udziału w żadnym, najwazniejsze jest chyba to, żeby nie nastawiać się i nie porównywać, co bywa cholernie trudne (przynajmniej dla mnie).
Siedzi w człowieku inzynier Mamoń, który chciałby to co już było, a nie da się przeżyć dwa razy tego samego. Co następne? Wiem już, że wsiąkłem – ja a także praktycznie cała nasza grupa – więc będziemy szukali kolejnych możliwości.
Może Kapitan Głowacki, może nawet Dar Młodzieży (jeśli uda się tam jakoś wbić) ale to już zupełnie inna przygoda, bo na tym olbrzymie jedna wachta ma kilkadziesiąt osób! Pewnie jeszcze nie jeden rejs poprzednimi jednostkami.
Jedno jest pewne – kręcenie się po Mazurach, pływanie mniejszą łódką po Chorwacji i rejs żaglowcem to trzy niemalże zupełnie inne sporty. Choć wszystkie uwielbiam, to chyba żaglowce wciągnęły mnie najbardziej!