Spotykałem go codziennie. Tak jak resztę ludzi w autobusie – znałem ich twarze na pamięć. Zawsze ten sam autobus, może oprócz dni kiedy się nie wyrobiłem. Wszyscy wstający rano o swojej godzinie, wykonujący poranne czynności i idący jak zombie do autobusu. Ale on zwrócił moją uwagę najbardziej. Paradoksalnie. Paradoksalnie, bo kompletnie niczym się wyróżniał. Był nijaki. Zawsze w szarych lub innych spodniach o kolorze-trudnym-do-określenia. Takim samym palcie/płaszczu/kurtce/jesionce. Kapeluszu. Z teczką. Zawsze zastanawiałem się co robi, gdzie pracuje. Był doskonale nijaki, był everymenem, wyśrodkowaniem wszelkich suwaków na equalizerze życia. Wiedziałem jedno – nie chcę taki być, bardzo, bardzo nie chcę.
***
Zacząłem pisać z mojej potrzeby ekstrawertyzmu. Po prostu. Było to całkiem naturalne – po prostu odczuwam przyjemność z dzielenia się momi przemyśleniami, smutkami i radościami. Pisałem dla siebie i grupy znajomych – garstki która raz na jakiś czas czytała, a nawet komentowała to co przyjdzie mi do głowy. Potem emigracja i pisanie o zagranicznej codzienności. Kolejne pomysły, kolejne blogi. Facebook – możliwość nadawania do coraz większej ilości osób. Sto, dwieście, pięćset, tysiąc. Pojawienie się pierwszych subskrybentów – sto, pięćset, tysiąc, dwa tysiące. W sumie sam nie wiem kiedy to się stało, ale najwyraźniej ludzie chcą czytać to co piszę. Tysiąc, dwa tysiące odsłon notki na blogu. Bez specjalnej strategii, planu budowy marki osobistej, czy innych zaplanowanych działań. Ot, tak.
Czym jest popularność? Nie wiem. Nie wiem jak ją zdefiniować. Albo zmierzyć, szczególnie dziś. Jedno jest pewne – w pewnym momencie zaczynasz być właśnie tak postrzegany i choć nie masz z tego praktycznie żadnych namacalnych korzyści, zaczynasz odczuwać bycie ochlapanym. Dobrze, jeśli jest to tylko błoto.
Im głośniej mówisz, im bardziej wyraziście się wysławiasz, tym większa szansa, że pojawią się hejterzy. Bo mają inne zdanie i muszą to zaznaczyć. Bo są sfrustrowani a ty mówisz na tyle głośno, że jesteś łatwym celem. Bo mają dość tego co gadasz, a nie potrafią ogarnąć fejsa na tyle, żebyś pojawiał się rzadziej. Bo są z ery VHS i nie rozumieją w ogóle po co ludzie pisza cokolwiek na fejsie. A już na pewno tak dużo.
Bo zazdroszczą. Piniondzów. To śmieszne niemiłosiernie, bo tak naprawdę jedyne dwie współprace z firmami odbyłem nie jako bloger, a jako… FACEBOKOWICZ – PRZEDSIĘBIORCA i FACEBOOKOWICZ – POSIADACZ FANPAGE’Y. Jedna współpraca, gdy jako ekspert Koszulkowa oceniałem projekty koszulek w konkursie, druga gdy podczas pierwszych kroków Facebooka w Polsce zareklamowałem produkty Nike na moich fanpage’ach i dostałem trzy bluzy i trzy pary butów…
Nieważne. Piszesz na blogu, dostaniesz opierdol za wszystkich blogerów. My – Wspaniała Rasa Twórców Fejsbukowych i wy – Blogerskie Paroby.
Ale to wszystko nic – prawdziwy hardkor jest wtedy, gdy wyjdziesz na chwilę poza swój świat – swój profil na fejsie, czy swojego bloga (choć tam też zdarzają się nagle dziwne oplucia jadem albo szpile – i to od znajomych). Kiedy napiszę coś poza blogiem, choćby na gazeta.pl, nagle pojawiają się nie pojedyncze hejty, ale całe hordy hejterów, ukrytych nienawidzicieli którzy jak się okazuje hejtują gdzieś tam po cichu i wypełniają całe cysterny gównem, by w odpowiedniej chwili je wylać.
Nagle oprócz tradycyjnych komentarzy w stylu “na pewno jesteś z PO / PiS (niepotrzebne skreślić)” pojawiają się wycieczki osobiste, a nawet wyciąganie rzeczy z mojej przeszłości (“w Szwajcarii to siedział na dupie i żona go utrzymywała”). I inne tego typu.
***
Na początku bardzo brałem sobie to do serca. Nie lubię mieć wrogów, serio. Zawsze starałem się rozwiązywać wszelkie konflikty i zazwyczaj mi się to udawało. Ale po prostu musze się do tego przyzwyczaić. To taki okres – chciałoby się rzecz przejściowy, ale ja nie mam żadnego planu zostania celebrytą, czy Bardzo Sławną Osobą – więc przejściowy dokąd? Okres w którym nie masz praktycznie żadnych profitów z tego, że jesteś bardziej popularny od Pana Ziutka spod budki z piwem, a co chwilę musisz ocierać się z gówna które ktoś w twoim kierunku wystrzeli. I tak, po prostu trzeba się do tego przyzwyczaić. Skoro osoby bardzo znane takie jak gwiazdy TV mają to gówno na codzień w 1000 razy wiekszych ilościach, to osoby wyróżniające się w sieci też muszą niestety poczuć je na sobie. Całe szczeście w proporcjonalnie mniejszej ilości.
Skąd ono? Tak jak napisałem – z zazdrości, zawiści, frustracji dniem codziennym, czy… no właśnie. Po co ta historyjka na początku?
Mam wrażenie, że atakujemy wszystko co odmienne i czego zrozumieć nie możemy. Ignorancja budzi agresję. Osoba trochę bardziej popularna w sieci od zwykłego zjadacza chleba nie mieści się w Starym Podziale [zjadacz chleba <-> gwiazda], więc wepchnijmy go na stanowiska gwiazdy i zjebmy do cna, bo przecież gwiazdą nie jest. Wyśmiejmy wszystko co jest inne od przeciętności. W Nowym Jorku w metrze nikogo nie zdziwi nawet najwymyślniejsza fryzura czy strój. U nas każdy kto choć trochę odstaje od Pana Everymena musi dostać gównem w twarz. Czy to zbyt kolorowo ubrany hipster, czy ktokolwiek inny. Na przykład osoba która po prostu chce pisac w sieci. Nie jest pisarzem, dziennikarzem, nie uważa się za wspaniałego twórcę. Po prostu chce pisać zwykłym językiem o codzienności. Nie, trzeba ją zjebać.
Swoją drogą bycie celebrytą musi być straszne. Skoro nawet przy takim minimalnym wybiciu się ze średniej masz wiernych hejterów, to co musi dziać się, gdy naprawdę jesteś sławny… To wydaje się śmieszne, dopóki ktoś nie odnosi się do TWOJEGO życia i nie nazywa TWOICH rodziców SB-kami. Pozostaje jedynie nauczenie się ignorowania tego i nie chodzenia tam, gdzie gówno rzeczywiście mocno chlapie. I cieszenie się tym, że tu, na blogu i fejsie mam całkiem fajną społeczność (czy jak to tam nazwać, żeby nie być odebranym jako ktoś kto się na siłe lansuje :)
No cóż. Czas do tego przywyknąć.
Parafrazując tytuł filmu – THERE WILL BE SHIT.