A więc dokonało się. Po 8 latach moja przygoda z Koszulkowo finalnie dobiegła końca. Opowiadam dlaczego tak się stało, co dalej, oraz trochę wspominam. Zapraszam!
Zbieram się do tego od dwóch dni, bo choć w mojej głowie kłębi się milion myśli, to zupełnie nie wiem jak je uporządkować i jak Wam to wszystko opisać. Zacznę więc prosto z mostu – po 8 latach sprzedałem udziały w Koszulkowie i nie jestem już jego częścią. I choć tak naprawdę od prawie trzech lat (z kilkumiesięczną przerwą) nie udzielałem się tam już zbyt aktywnie, to jednak teraz zostałą postwiona finalna kropka, zamknął się pewien rozdział, a ta księga powędrowałą na półkę. Księga dość wielka, jeśli chodzi o moje doświadczenie zawodowe to chyba największa.
Aby więc to wszystko jakkolwiek uporządkować opowiem najpierw krótko o samym biznesie (tym, którzy być może go nie znają), następnie o mojej decyzji, a później przelecę się z chętnymi przez tę historię jeszcze raz. I będzie to dla mnie trochę jak oglądania nagrania GoPro z rollercoastera. Ale jeszcze wcześniej trochę o ludziach.
Koszulkowo, czyli kto?
Dla wielu osób, z którymi rozmawiałem przez ostatnie kilka dni, było to wręcz niewiarygodne. Bo przecież Koszulkowo to Goo, a Goo to Koszulkowo. I o ile mogę się zgodzić z drugą częścią, bo stało się to w dużej mierze częścią mnie, to od zawsze, jak zdarta płyta tłumaczyłem, że to nie tak. Ja nie założyłem Koszulkowo, nie byłem nigdy jego jedynym właścicielem, a już na pewno nie byłem osobą, dzięki której to wszystko się kręciło. To wyjaśnię za chwilę, ale z tego miejsca chciałbym podziękować wszystkim ludziom, których na tej drodze spotkałem. Pawłowi, który zaproponował mi tę przygodę i był rozumem w tym związku z którym ja byłem oczywiście – często dość narwanym – sercem. Tomkowi, który oryginalne Koszulkowo założył i z którym rozwijałem je na samym początku. Karolowi, który pojawił się po Tomku i wrósł w koszulkowe DNA dość mocno. Kasi, która wniosła do zespołu ileś porządku i organizacji, Michałowi, który wzniósł to wszystko artystycznie na wyższy poziom. Hubertowi, który skrupulatnie doglądał sklepu, Rafałowi który przez jakiś czas doglądał kwestii SEO i w końcu drugiemu Pawłowi, z którym nasze drogi jeszcze trochę się skrzyżowały.
Ale Koszulkowo to nie tylko sklep z koszulkami, który znacie. Z roku na rok, coraz silniejszym trzonem tego biznesu był dział b2b. Tam też pracowało i pracuje nadal mnóstwo świetnych osób. A także produkcja – od jednej Anety która na początku włąsnoręcznie wszystko wycinała, wprasowywała i wysyłała, po cały sztab ludzi, nie mówiąc już o drukarzach pracujących przy zamówieniach hurtowych. Plus oczywiście księgowość :)
Ach i graficy! Zewnętrzni graficy! Z niektórymi żyło się lepiej, z innymi gorzej, ale przecież stanowią oni część koszulkowej rodziny. Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie.
A więc tak, ja byłem tylko socialową twarzą, wspólnikiem – pomysłodawcą wielu rzeczy, ale prawda jest taka że taki biznes – wcale nie tak prosty jak by się mogło wydawać patrząc na komunikację w socialu – to maszyna z wieloma trybikami. A ja, choć na początku dokonale się odnajdywałem w różnych partyzanckich i nietypowych działaniach, trochę przestałem się odnajdywać w tak dużej firmie. Ale o tym za chwilę.
Co się stao się?
Gdy w 2012 roku kupiliśmy internetowy sklep o tej nazwie, produkcja odbywała się ciągle na Śląsku. Powoli zaczęliśmy przenosić ją do Białegostoku, gdzie brat mojego wspólnika zajmował się właśnie nadrukami na zamówienie dla różnych firm. Bez zbędnych detali – postanowiliśmy połączyć to w jeden organizm.
Było to dość ryzykowne, bo my dwaj raczej nie planowaliśmy przeprowadzki do Białegostoku, a biznes ten raczej nie miał jak przenieść się do Warszawy. Trzeba było więc pracować zdalnie. Do Białego zbyt daleko nie jest (choć wtedy czasowo wychodziło to znacznie gorzej), ale codzienne dojazdy raczej odpadały. Całość więc odbywała się trochę jak odbywa się praca dziś u sporej części z Was. Cotygodniowe videocalle (na początku jeszcze całego zespołu), statusty telefoniczne, działanie na mailach i messengerze. I prawdę mówiąc jakoś to działało.
Niestety na dłuższą metę nie da się tak pracować. No może w korpo, ze zbudowaną organizacją, systemem wartości, czy innymi sprawami. W rzeczywistości to trochę tak jak z próbą wychowania dziecka na odległość – możesz przesyłać alimenty, czy prowadzić rozmowy, ale wartości nie przekażesz.
I choć najtrudniejsza część biznesu, czyli b2b, nigdy nie było bezpośrednio moją działką (całe szczęście dla biznesu :D) to nawet prowadzenie działań marketingowych i zespołu detalicznego na odległość było sporym wyzwaniem. Coraz większa ilość osób w firmie to też różnego rodzaju konflikty i inne problemy, których nie możesz być częścią. I kolejny, w sumie jeden z ważniejszych powodów to ten, że moje umiejętności przydają się raczej na początku biznesu, gdy budżety są małe, gdy jest więcej intuicji niż planowania, a wszystko można ogrywać bardziej w stylu partyzantki niż zorganizowanych formacji i oddziałów. W pewnym momencie PowerPointa wypiera Excel.
Do tego wzrosty przestały być tak spektakularne jak na samym początku, bo to wcale nie jest łatwy biznes. Pamiętajcie, że to co widać na zewnątrz nie zawsze przekłada się na wielkie zyski. Owszem, obroty były dość imponujące, ale niekoniecznie oznaczało to miliony zysku. Zresztą w podobnej sytuacji jest naprawdę dużo firm w tej branży. Nawet nie tyle, że podobnej – one często przynoszą gigantyczne straty.
To była trudna decyzja, ale trzeba było ją podjąć. Koszulkowo nadal istnieje i działa. Nie sprzedaliśmy go żadnemu mitycznemu inwestorowi za miliony dolarów – to nie jest niestety żaden ebiznes czy inny startup, tylko biznes z krwi i kości, który trzeba rozwijać na miejscu. Będzie rozwijał je Mariusz, który przez te wszystkie lata zajmował się produkcją i był ciągle na miejscu.
Pisze to dlatego, żeby już na starcie uciąć komentarze, które już zaczęły do mnie napływać. Nie, finansowo to nie był biznes życia, a ja nie będę utrzymywał się jako rentier przez następne dekady. Ale o tym co dalej – za chwilę.
To była niezła jazda
A więc jak już napisałem, choć moja rzeczywistość trochę rozminęła się z planami pod kątem finansowym, to nadal uważam, że decyzja o odejściu z pracy w agencji i zajęciu się tym była dobrą decyzją. Bo to była wspaniała przygoda i jeśli miałbym się cofnąć w czasie, z chęcią bym ją powtórzył.
Przede wszystkim po kilku latach pracy w branży reklamowej i social, miałem realny i namacalny produkt, za który ludzie chcieli płacić. I konkretne mierniki na koniec dnia w panelu SPRZEDAŻ. Po drugie nie miałem żadnehgo działu prawnego, ani dyrektorów, którzy hamowaliby moje pomysły. A gdy już odkryliśmy Real Time Marketing (nie wiedząc że to się tak nazywa), nastąpiła złota era gdzie od pomysłu do wzoru w sklepie mijało czasem tylko 15 minut! Marzenie każdej kreatywnej osoby. I idealna praca dla gościa z ADHD :) Wszystko tu i teraz, pełna impulsywność, szybkie wyniki.
To trochę śmieszne, ale moja kariera blogerska rozwijała się w dużej mierze dzięki temu biznesowi, a biznes dzięki tej karierze i różnym znajomym z “branżuni”. Nie powiem, łechtało to moje ego, choć często na tych różnych konferencjach i scenach czułem się jak Nikodem Dyzma. Ale z drugiej strony – nauczyłem się, że tych Dyzmów jesyt w naszym świecie naprawdę dużo i w sumie trudno powiedzieć, kto nim jest, a kto nie.
Cieszył mnie ten biznes niesamowicie, bo przecież od zawsze kochałem koszulki z nadrukami. Zajmowałem się nimi jeszcze w harcerstwie, w latach 90, stanowiły one ciągle moją podstawę stylu ubierania. Sam wymyślałem multum wzorów, najpierw tworząc je samemu, później zlecając Michałowi.
Miałem hopla na punkcie obsługi klienta i jakości produktów. Nowy rodzaj i krój koszulki wybierałem ponad 2 lata, tyle samo szukałem godnej damskiej koszulki, która już po wprowadzeniu zaczęła robić furorę. Naszą obsługę chwalono, wypowiadał się o niej dobrze sam Paweł Tkaczyk, furorę też robiły zawsze nasze pudełka z tekstem dość szybko skleconym przez Tomka. Z niewiadomych powodów pokochaliście te pudełka :)
Największym wyzwaniem była jednak zawsze platforma, jej rozwój i utrzymanie, a także spowodowanie, żeby przy rosnącej liczbie wzorów, klient trafiał zawsze na to co mu się podoba. Ale to długi i trudny temat, bardziej na jakiś występ na konferencji :)
Tworzenie nowych pomysłów było tu bardzo trudne, tym bardziej że zazwyczaj to konkurencja kopiowała nasze pomysły (i ceny :D) a nie na odwrót. A wiele z naszych pomysłów nie wypaliło. I to nie z braku kasy na nie (choć trochę tak), ale z braku czasu do zajęcia się nimi, bo taki biznes to miliony procesów i procesików, które trzeba ogarnąć.
Co dalej?
Dobra, bo mógłbym tak godzinami, ale nie chcę Was zanudzać. Każdy kto dowiadywał się o tym pytał mnie “co dalej?”.
Cóż, po pierwsze ja my naprawdę od prawie trzech lat utrzymujemy się z naszej twórczości internetowej. Są okresy lepsze i gorsze, są stałe roczne współprace, jak ta którą miałem z BNP Paribas, czy duże projekty, jak ostatnie 10 filmów dla Lotto, które właśnie skończyłem robić. Jest niestety też dużo niepewności i słabszych stron, tym bardziej że ja ciągle nie chcę zamienić tego w nudne i wysublimowane strategicznie rzemiosło, bo mnie to brzydzi. Dla mnie nadal blogowanie, czy vlogowanie, to mnóstwo spontanu, a nie cyzelowanie wypowiedzi pod kątem “co zbierze więcej lajeczków”. Cóż, taki po prostu jestem (choć teraz już wiem dlaczego).
Powrót do pracy? W korpo na pewno siebie nie widzę (nigdy nie widziałem, ale teraz już szczególnie). No nie wiem. Teraz to w ogóle trudno o takich sprawach się rozmyśla, bo nie wiadomo co przyniesie jutro, ale w sumie nie wiem gdzie mógłbym pracować. Nadal jestem bardziej impulsywnym promotorem (zresztą to dokładnie mówi mój test DISC) niż zorganizowanym strategiem planującym każdy ruch.
Kolejny biznes? Być może. Tylko ja sam nigdy takowego nie założę. To znaczy dawno temu próbowałem – wystarczy. Nie jestem urodzonym biznesmenem, bardziej od samej kasy interesują mnie wyzwania i przygody. Potrzebny jest ktoś, kto jest rozumem, kto zamieni moje wybuchy na energię płynącą w przewodach.
Póki co rozwijamy nasze kanały i choć nie jest to ciągle coś, co jakoś mocno czuję i dość często nachodzi mnie pytanie “co ja właściwie robię i po co?” to po chwili dostaję sygnał o tym, że jakiś mój tekst czy film zmienił czyjeś życie i wtedy dostaję olbrzymiego kopa motywacyjnego. Tak więc jeśli jeszcze nie polubiłeś mojej strony, Instagrama, czy nie zasubskrybowałeś kanału na YouTube to serdecznie zapraszam. Ba, nawet z TikTokiem ostatnio się nieco pogodziliśmy i na początku będę go po prostu bacznie obserwował (może coś jeszcze?)
I to chyba tyle. Czuję pustkę mimo wszystko – trochę jak po rozwodzie. Nie wiem jak to jest (i mam nadzieję, że wiedzieć nie będę), ale właśnie trochę tak. W związku było ostatnio średnio, teraz mimo wszystko smutek, ale trochę ulga i nowy start.
A Wam wszystkim dziękuję, bo jest spora szansa, że w Waszych szafach jest ileś produktów mojego pomysłu! :)