Jeśli miałbym zabrać jedną rzecz z kultury francuskiej – wśród której dano mi było żyć przez ponad półtora roku – to byłoby to niewątpliwie podejście do jedzenia. Nie chciałbym francuskiego ego i zapatrzenia w siebie, ich administracji państwowej, czy też oziębłości w przechodzeniu na TY. Ale podejście do jedzenia z namaszczeniem przypominającym niemalże religijne oddanie to coś czego naprawdę im zazdroszczę.
Z początku było to dość trudne – posiłki o tych samych godzinach przypominały mi czasy szkolne, żeby nie powiedzieć kolonijno-obozowe. Przecież ja sam chcę decydować o której godzinie jem. Nie. Nie we Francji. Ani we francuskiej części Szwajcarii. Tu godziny posiłków są jasno określone.
Czy to źle? Chyba nie. Nawet na pewno nie. Kiedy dzisiaj patrzę na to z perspektywy czasu, otoczony ludźmi wcinającymi pośpiesznie kanapki i odgrzewane w mikrofali kluski przywożone rano przez “Pana Kanapkę” to moja tęsknota wzrasta.
Dla Francuzów posiłek to świętość. Owszem, rano nie zawsze jest czas na pełnowartościowy posiłek, ale to nie Anglia gdzie trzeba zjeść dwa jajka na bekonie i zagryźć fasolą. Czasem wystarczy croissant i mała kawa. Cała magia zaczyna się w okolicach południa.
Po raz pierwszy zdziwiony byłem już podczas mojej pierwszej wizyty w Genewie, gdy poszukiwaliśmy domu dla siebie. Znalezienie miejsca w resturacji zaraz po godzinie 12.00 było niezmiernie trudne. Dlaczego? Ano dlatego, że cała Genewa wyruszała wtedy na lunch. Nie umawiasz się wtedy z nikim w biurze, nie organizujesz spotkań. Nie przedłużasz tych odbywających się wcześniej, chyba że to rzeczywiście coś pilnego. LUNCH. Południe. To tak oczywiste jak to, że po dzwonku uczniowie zrywają się i wychodzą. Spotkanie poczeka. Praca poczeka.
Tak, można poczekać trochę dłużej, ale nie za długo. Dlaczego? Ano dlatego, że około 14, maksymalnie zaś o 14.30 restauracje, kantyny i bistra przestają serwować lunch. Pizzerie wygaszają piece, kucharze idą do domów. Przyjdą zaraz przed 18.00 aby zacząć serwować kolację.
O samym jedzeniu pisać za dużo nie będe, bo nie ma słów które mogłoby je opisać. Kuchnia francuska jest po prostu jedną wielką podniebienna ekstazą i kto jej nie spróbował nie będzie wiedział o czym mówię. Nie udało mi się trafić ani w Szwajcarii ani we Francji na restaurację, która serwowałaby niedobre jedzenie. Ba, nie udało mi się praktycznie trafić na taką która serwowałaby jedzenie średnie. Zazwyczaj było to jedzenie dobre, bardzo dobre lub wyśmienite. Przyrządzane z pietyzmem, z dbałością o szczegóły zarówno w warstwie wizualnej jak i smakowej.
Oczywiście Genewa jako miasto dość międzynarodowe pełne było ludzi którzy dopiero co przyjechali i nie mogli nadziwić się tutejszym zwyczajom, jak i zatwardziałych kanapkersów – głównie Amerykanów – spędzających lunche przy biurkach (work work work!) z kanapkami w ręku. Nie muszę chyba dodawać, że localsi patrzyli na nich z nieukrywaną pogardą.
Lunch to coś więcej niż zaspokojenie głodu. Lunch to przerwa od pracy, to nabranie sił na drugą część dnia. To wreszcie możliwość rozmowy. Także biznesowej. Jeśli spotkanie umawiane było na godzinę 12.00 lub nieco późniejszą, to wiadomo było że jest to spotkanie lunchowe. Odbywało się więc w jakiejś knajpce (których w tej kulturze nie brakuje), przy sałatce lub/i steku i lampce dobrego wina (tak, tak, w godzinach pracy!).
A po powrocie do domu można było zjeść kolację. Często też w dość towarzyskiej formie – z rodziną i znajomymi, przy grillu. Ale to nie był zwykły grill z wrzuconą nań kiełbasą, tylko grillowane frykasy ze starannie dobranym winem. Podczas gdy na jednym grillu przyrządzane były szybkie potrawy, na drugim, na wolnym ogniu (często na węglu drzewnym) przygotowywała się kaczka czy inne “duże” mięso.
Tak, dla Francuzów jedzenie to magia. Zawsze. I to rzeczywiście w nich uwielbiam.
Dlatego też zżymam się ciągle widząc naszą niedbałość żywieniową. Przesuwanie lunchu/obiadu jak się da, “bo obowiązki”. “Bo spotkanie”. “Bo cośtam”. Zjadanie kanapek z rana, odgrzewanie jedzenie przyniesionego z domu lub kupionego rano w handlu obwoźnym i czekanie z obiadem do powrotu do domu. Byle jak, byle co – a przecież to w pracy spędzamy większość naszego czasu podczas dnia…
Dlaczego tak jest? Oprócz czynników kulturowych których nie przeskoczymy (choć czasem można, tak jak ja) widzę jeszcze kilka innych problemów.
Po pierwsze sami nic nie zdziałamy. To nic że ja chcę jeść codziennie o tej samej porze. Nie chce mi się chodzić samemu, a i spotkanie często wypada właśnie wtedy gdy powinienem jeść lunch. Nie powiem przecież “ej, chwila, lunch”. Zostanę wyśmiany :]
Po drugie dostępność i ceny restauracji. W wielu krajach na zachodzie, wyjście do restauracji nie jest o wiele kosztowniejsze niż przyrządzenie posiłku w domu. Ja często jadłem sobie lunch w pobliskim bistro bo wychodziło to taniej niż ugotowanie sobie samemu lunchu/obiadu. Restauracji – nawet z dowozem – nie ma u nas tak wiele. Na Bielanach gdzie pracuję, można najwyżej wyskoczyć na kebaba. A z dowozem jest krucho – ot kilka pizzerii. Jest blisko kantyna, ale obiady tam są dość siermiężne. Zostaje spożywczak i jedzenie gotowej sałatki z bułką. Błeh.
Korporacje w centrum (i nie tylko) mają o wiele lepiej – Kiedy widze zdjęcia Soohego z jego kantyny, zjada mnie trochę zazdrość.
Zaraziłem się nabożną czcią w stosunku do jedzenia i nie mogę nic na to poradzić. Już podczas pierwszej wizyty we Francji w 2004 roku nie mogłem się nadziwić wspaniałościom jakie serwował nam wąsaty szef kuchni. I będę starał się to propagować – jedzmy regularnie, pełne posiłki. Nie odgrzewane racje niczym porcje na froncie wojennym, ani nie kanapki czy batony przez cały dzień.
Bon Appétit!