Nie jestem specjalistą od piwa. To znaczy po trochu jestem – jak każdy, kto był na studiach :) Z wódką nigdy specjalnie nie przepadałem, z win zrezygnowałem po Pewnym Incydencie Z Tanim Winem W Roli Głównej, w liceum na dobre kilkanaście lat, więc wszelakie imprezy, grille i wypady obfite były w piwo. Piwo zwykłe, zwyczajne. Jasne. To dostępne w każdym spożywczym. Jakie? Bądźmy szczerzy. To nigdy nie miało aż takiego znaczenia. To, które stało w lodówce. Owszem, bywały fascynacje poszczególnymi brandami, jak choćby Grolschem, którego zawsze uwielbiałem za butelkę z kapslem, ale to nigdy nie była decyzja w stylu „tego nie piję“. I nadal, po tylu latach, nie byłbym pewnie w stanie w ślepym teście odróżnić poszczególnych gatunków piw. Tym bardziej, że zdecydowana większość tych dostępnych w sklepie to zwykłe „piwo jasne, piwo jasne!“ jak krzyczy pan w pociągu sprzedający zimne piwko między Warszawą Centralną a Warszawą Zachodnią.
Piwa dla wybrańców?
Gdy w Polsce rozpoczęła się era piw rzemieślniczych, zacząłem traktować ją jak pewnego rodzaju kuriozum dla fanatyków. Tym bardziej, że lata popijania jasnych lagerów po prostu przyzwyczaiły mnie do łagodnego smaku – te wszystkie wymysły z dziwnymi nazwami i kolorowymi naklejkami były dla mnie po prostu zbyt gorzkie. Wiecie, trochę jak z whisky czy gorzką kawą – po prostu nie byłem w stanie przez to przebrnąć. I tak jak smak dobrego whisky można zabić dużą ilością coli, a smak kawy dużą ilością mleka i cukru, tak piwo… no cóż ja po nie po prostu nie sięgałem. Znacznik IBU (czyli wskaźnik gorzkości) odstraszał mnie skutecznie i choć kilku kumpli namawiało, abym poszukał jakiegoś piwa z mniejszym IBU, to po prostu byłem na to zbyt leniwy.
A ja w ogóle prawie przestałem pić piwo. Może do grilla, może czasem gdzieś tam. Polskie piwa były w dodatku zawsze za mocno gazowane dla mnie, napełniają mnie zbyt szybko. Nie delektowałem się specjalnie ich smakiem. Ot, fajnie było czasem wchłonąć zimnego browarka. I tyle. Ok, ok, zaraz jakiś wielbiciel jasnych pełnych powie, że one się różnią smakiem i w ogóle się nie znam. Może.
Momentem przełomowym stała się operacja zatok. Pisałem już o tym kilkukrotnie i napiszę pewnie jeszcze kilka razy, ale operacje zatok i nosa robią zazwyczaj dla węchu to, co dla wzroku robi znalezienie dobrych okularów. A może nawet znacznie więcej. Pamiętam moment, gdy po operacji kupiłem pszeniczne piwo górnej fermentacji, American Wheat (o tym za chwilę), powąchałem je i… przepadłem. Przepadłem z kretesem. Poważnie uszkodzone przez zatkane zatoki powonienie nie pozwalało mi wcześniej cieszyć się aromatami, czułem jedynie gorycz. Może też dojrzałem do bardziej gorzkich smaków, a może po prostu przełamałem się jak wtedy gdy przestałem słodzić herbatę i kawę, czy pić whisky bez dodatków?
Teraz trochę się powymądrzam, choć specem nie jestem, więc nie miej problemu by mnie poprawić. Otóż zawsze wiedziałem, że piwa dzielą się na te górnej i dolnej fermentacji, ale nigdy w to specjalnie nie wnikałem. Ot ciekawostki dla beer-geeków. Otóż te dolnej fermentacji, czyli lagery, spopularyzowane w Niemczech, opanowały właściwie produkcję trzech dużych korpo, które rządzą polskim rynkiem. Co prawda korpo rozwijają teraz piwa dla smakoszy, ale to jednak ciągle w dużej mierze praca działów marketingu (naprawdę o tym zaraz napiszę).
Piwo naprawdę może pachnieć chmielem!
Natomiast odkrycie piwa górnej fermentacji jest jak… odkrycie dobrego single malta po latach picia czerwonego Johnie Walkera. Jak odkrycie espresso po latach picia kawy rozpuszczalnej. Jak odkrycie wina z winogron po latach picia wina z innych owoców ;) Gdy już nastawisz się na nieco większą goryczkę, gdy wyobrazisz sobie grejpfruta (przecież jest gorzki, a go lubię!) i skupisz się na aromacie… to uwierz mi, nie będziesz chcieć pić zwykłego piwa. Ja niestety już tak mam. A może „stety“?
Bo piwa górnej fermentacji, czyli fermentowane z użyciem drożdży pływających po powierzchni, są o wiele bardziej aromatyczne! I są to aromaty, których nie można przegapić. Dużo jest tych piw. Dużo za dużo. Nie jestem w stanie ogarnąć ich wszystkich, podobnie jak z winem. To już nie jest wybór między kilkoma brandami stojącymi w lodówce w spożywczym, przy czym wybór sprowadza się do „jasne, czy ciemne“, ewentualnie „zwykłe czy strong“. No i „butelka czy puszka“. Tutaj to naprawdę wybór smaku, bo te piwa cholernie różnią się smakiem! Ja na razie jestem na etapie wybierania tych z dość niskim współczynnikiem goryczki, czyli IBU poniżej 50, może 60. Choć wiem już, że to nie jest jedyna rzecz wpływająca na to czy mi smakuje. Nauczyłem się już, że smakują mi różnego rodzaju piwa pszeniczne (te normalne, korpo pszeniczne były dla mnie za mdłe) w stylu American Wheat, a także Belgian. Zaraz, ale o co chodzi z tymi stylami?
No i tu zbliżamy się do clue sprawy. Pisałem już, że piwa te bardzo się różnią. Naprawdę. Oprócz różnej wartości IBU, na butelce podawane są zazwyczaj rodzaje chmielu. A od tego i kilku innych czynników zależny jest właśnie smak piwa. Tak, wreszcie wybierasz je po smaku. Jak wino, czy whisky. Poszczególne piwa pachną zupełnie inaczej. Patrzę na użyte drożdże, patrzę na to co napisane jest na butelce i wiem, że one będą pachnieć i smakować zupełnie inaczej!
Czego nie lubię w marketingu
Jest kilka aspektów marketingu, które zawsze przyprawiają mnie o… chcę być dość łagodny w wymowie. No co najmniej o śmiech. O ile nie politowanie. Jednym z nich jest właśnie marketing piw. I nie, nie mam zupełnie, ale to zupełnie pretensji do ludzi z działów marketingu, którzy przy tym pracują. To kwestia pewnych założeń do których oni muszą się dostosować. Zresztą to nie tylko piwo. To samo możemy zaobserwować w przypadku past do zębów. To jest marketingowe pierdololo. To różnicowanie produktów na siłę. To wymyślanie historii do produktów, które tak naprawdę specjalnie się między sobą nie różnią.
I tak jak w przypadku past do zębów, co roku śmieję się widząc kolejne „super systemy“ wbudowane w starą, poczciwą pastę (ciekawy jestem co będzie robiła pasta za 5 lat), tak w przypadku piwa szokuje mnie jak wiele można wycisnąć z tego jasnego, prawie bezsmakowego lagera. Bo skoro nie różnią się prawie smakiem, to co innego można robić? Ano można. Opowiadać historie.
Wiem, narażę się guru marketingu, bo to pewnie jest piękne i wspaniałe, ale co poradzę, że nie przepadam za marketingowym bullshitem. Te piwa są takie same i różnicowanie ich następuje tylko na flipczartach. Jedno piwo będzie „sielskie i wiejskie“, więc reklamujmy je na tle pola. Drugie imprezowe, więc muza, impreza, miasto, światła nocy. Trzecie jest męskie. Czwarte jeszcze bardziej męskie, więc dodajmy trochę dębowych beczek w tle. Czwarte zagramaniczne. Piąte z małym budżetem, więc zróbmy do niego tanią animację. Szóste – coś tam jeszcze. Rany.
Wiem, wiem, tak działa marketing w dużej mierze. Ale włóż głowę w zimną wodę, weź dwa wdechy i spójrz na to świeżym okiem. Przecież to jest śmieszne. Król jest nagi. Przecież to historie wymyślone zupełnie od nowa, to bajki. W paście do zębów jest przynajmniej jakiś punkt zaczepienia – ona naprawdę ma ziołowy smak na którym można zbudować jakąś historię, czy też składnik wybielający. Choć oczywiście potem dobudowuje się na tej podstawie niewiarygodne historie. Ale piwo? Korporacyjne piwo? Przecież możnaby spokojnie podmienić zawartość puszek i nadal historia trzymałaby się kupy. Powiedz, czy nie jest to śmieszne? :)
No nic, naraziłem się już działom marketingu, ale naprawdę uświadomiłem sobie, że kupowanie piwa na podstawie jakiejś wymyślonej w biurze historii jest dość śmieszne. Czy korpo to wiedzą? Cóż, tam liczy się tylko kasa. Browary rzemieślnicze to nadal mikro skala i są one jak mróweczki dla „dużej produkcji“. Wiem to bezpośrednio od tychże korpo. Owszem, próbują one coś ugrywać na tej modzie, ostatnio „szał“ robi piwo niepasteryzowane, wymyśla się inne bajery w stylu „warzone w otwartych kadziach“, ale kiedy już spróbujesz aromatyczne piwo górnej fermentacji i jesteś otwarty na nowe smaki, to te wszystkie śmiesznostki przestają robić na tobie wrażenie. Bo dla mnie zapach piwa w którym czuć chmiel to coś, co pamiętam wiele godzin po jego wypiciu – serio.
Ale skąd je wziąć?
Jedynym problemem tych piw jest fakt, że stosunkowo ciężko je dostać. Ale… przecież o to właśnie chodzi. One są produkowane w małych browarach, więc jest ich mało. Więc nie zaleją wszystkich „Społemów“. Nie kupisz ich w okolicznym sklepie w małym mieście, bo akurat tam robisz grilla. Niestety. Są też droższe – ceny dochodzą czasem do kilkunastu złotych, co skutecznie odstraszy sporo osób. Ale cóż – dobra kawa z Coffeedesk jest czymś zupełnie innym od Mokate Kapuczino z proszku, prawda? :) I nie dostaniesz jej w każdym sklepie. Choć dostaniesz tam rozpuszczalne granulki. Albo herbatę Saga.
A korpo? Mam nadzieję, że wprowadzą wreszcie jakieś więcej, aromatycznych wariantów górnej fermentacji. Bo właściwie zdecydowana większość tych w spożywczakach to zwykłe, słodowe lagery, które pachną tak samo a i smakują właściwie tak samo. Na pewno nie chmielem, choć mówi się często o piwie „zupa chmielowa“.
Jak poznać aromatyczne piwo? Przede wszystkim rozpoznasz po etykietach, że w danym sklepie jest dostępne coś więcej. Zobaczysz etykiety, których nie znasz z reklam. Zobaczysz dziwne nazwy browarów. Zobaczysz wreszcie różne dziwne nazwy w stylu American Pale Ale, Indian Pale Ale, czy Belgian Summer Ale. Zobaczysz coś więcej niż copywriterskie pierdololo na wymyślony temat. Zobaczysz po prostu informacje o piwie, a nie o jego nazwie :)
Ok, ok, mieliście rację :P
Cóż. Kumple mówili – dojrzejesz. Dojrzałem. Nadal nie lubię tych zbyt gorzkich i nie wiem czy kiedykolwiek polubię. Zbyt torfowych whisky też nie lubię. Mam prawo, uwielbiam kwiatowe nuty w whisky, czy białym winie. Ale dojrzałem do piw innych niż zwykłe lagery i pilzy.
A Ciebie też namawiam. Spróbuj. Tylko nie zrób tego błędu co ja i nie zaczynaj od tych bardzo gorzkich. I nie daj się zniechęcić niektórym piwnym snobom.Ja wiem, że to może wydawać się śmieszne, ale te piwa NAPRAWDĘ są lepsze, a przynajmniej inne. Spróbuj American Wheat, Australian Wheat czy Belgian Summer Ale. W ogóle popróbuj. I zacznij wybierać piwo smakiem. A nie historią wymyśloną w dziale marketingu. Przepraszam, koledzy i koleżanki marketingowcy, że tak się z tego nabijam. Ale gdy człowiek to ogarnie, to naprawdę wydaje się to cholernie śmieszne.
Zdrówko!