O polskiej służbie zdrowia zostało napisane chyba już tyle, że właściwie nic konstruktywnego nie da się napisać. Pozostaje tylko wylewanie żali i wychwalanie wyjątków – bo ich oczywiście trochę jest i nie wolno mówić inaczej. Jednak gdy się spojrzy na całość, gdy posłucha się historii, gdy w końcu samemu się chce, choć raczej MUSI przejść przez cokolwiek, to opadają ręce i chce się wyć do księżyca. Nam chce się wyć jeszcze bardziej, bo mieliśmy możliwość zakosztowania tego, jak może być inaczej, podczas naszych niecałych dwóch lat w Szwajcarii.
Doświadczenia z pierwszym dzieckiem i różnego rodzaju szpitalne przejścia spowodowały, że wykupiliśmy sobie prywatny pakiet. W Enelu – taki był u mnie w pracy, zresztą mieszkamy obok jednego z oddziałów, co bywa bardzo wygodne. I prawdę mówiąc nawet po moim odejściu z pracy postanowiliśmy płacić tam te 400 zł miesięcznie, by mieć dobra opiekę dla nas i naszych dzieci – po chwili dwóch, a teraz trzech. Nie było całe szczęście potrzeby zbyt częstego korzystania z wizyt, choć gdybym podliczył wszystko, to trochę się tego nazbiera. Moje wykrycie guza tarczycy, trochę przeziębień u dzieciaków, czy wreszcie problemy z uszami u córki, które skończyły się operacją. Operacje oczywiście wykonane na NFZ, bo coś z tego cholernego ZUS-u trzeba mieć. Ale gdy wyobrażam sobie jakby to wszystko wyglądało gdybyśmy nie mieli wykupionego pakietu… a raczej jak mają to miliony ludzi, którzy nie mogą pozwolić sobie na te cztery stówy miesięcznie, to robi mi się słabo. Godziny spędzone w poczekalniach, nocowanie przy dzieciach na wypożyczonych leżakach. A to wszystko oczywiście nic. Każdy, praktycznie każdy czuje się jak Józef K.
Dziś mieliśmy okazję się o tym przekonać. Najmłodsza złamała w piątek nogę. Ot, wypadek, w dodatku w jej własnym łóżeczku. Całe szczęście nic poważnego i całe szczęście udało się od razu pojechać do Enela i założyć gips. Miła recepcja, zero czekania, ciach, ciach, po sprawie. Pamiętam z dzieciństwa różne szpitalne wizyty i mam ciary do tej pory – najlepsza rzecz w prywatnych klinikach dla dzieciaka, to właśnie brak tej cholernej atmosfery szpitala, tego smrodu, tej traumy.
Niestety okazało się, że nie jest tak kolorowo – gips był źle założony i młoda dziś po prostu jednym ruchem go zdjęła. Trudno dużo wymagać od 12 miesięcznego dziecka. Enel niestety pokazał nam środkowy palec i powiedział, że może przyjąć nas dopiero jutro (co jest nieco absurdalne – dziecko przez całą noc ze złamaną nogą, bez gipsu), więc pomyśleliśmy, że pojedziemy po ludzku, do szpitala.
Pierwsza rzecz, która w szpitalach jest tragiczna to… UX. Interfejs. Którego po prostu nie ma. Ja zawsze się gubię – miliony wejść, oznaczeń. Nie mam pojęcia gdzie mam iść, a mam wrażenie, że wiedzieć muszę. No bo jak to?! Najbliżej nas był Szpital Bielański, okazało się, że główne wejście wcale nie jest dla nas. To znaczy pierwszy ochroniarz poprowadził nas na pediatrię, ale tam powiedziano, że to nie tu. Powinniśmy udać się do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. On jest z tyłu budynku, gdzie prowadziły nas jakieś kartki przyczepione do drzew. Przez parking, przez jakiś zagajnik. Gdy w końcu weszliśmy tam oczom moim ukazała się scena jak z filmu Barei. Tylko filmy Barei są śmieszne, a to było po prostu tragiczne.
W poczekalni oddziału (ratunkowego!) znajdowało się… kilkadziesiąt osób. Nie wiem ile – 40? 60? Starsze osoby, matki z dziećmi. Kobieta, która leżała zemdlała na krześle i jej spanikowany mąż obok. Nie, to nie przychodnia do której przychodzi się z katarem. TO PIEPRZONY ODDZIAŁ RATUNKOWY. Pan, którego żona zemdlała błagał jakąś pielęgniarkę, by się nią zajęła, ta coś odpowiedziała, na co on przerażony odkrzyczał “PRZECIEŻ PANI ROBIŁA TO JUŻ 40 MINUT TEMU! NIECH KTOŚ SIĘ NIĄ ZAJMIE!” Ludzie próbują dostać się do okienek. Niby z małym dzieckiem na ręku możemy wejść bez kolejki, ale nie byliśmy jedyni z dziećmi! Na sali trwa remont okien, gdzie jakiś pan w waciaku majstruje coś przy otwartej szybie – ludzie krzyczą na niego, żeby zamknął okno, bo oni są chorzy, a na dworzu jest ziąb. W końcu dwie pielęgniarki przyjechały po panią, która zemdlała, a ja przerażony chwyciłem Marysię z Helą na rękach i wybiegłem. Nawet nie chciałem na to patrzeć. Zdecydowaliśmy się pojechać do Carolina Medical Center, gdzie – choć byłem pewien, że zapłacimy jak za zboże – wszystko będzie zrobione szybko i normalnie.
No właśnie. “Normalnie”. Przez całą drogę myślałem o tym – co to znaczy “normalnie”? Przecież nie wymagamy niczego niesamowitego. Żadnych zbytków, żadnego specjalnego traktowania. To nie luksusowa restauracja, to nie dom mody. To szpital. Tu nie zaspokaja się potrzeb wyższego rzędu. To parter piramidy Maslowa. Walka o życie. Tymczasem tu nie chodzi o to, że ktoś będzie trochę źle potraktowany. To po prostu inny świat. Świat, który zatrzymał się gdzieś w latach 70. Świat, który obdziera człowieka z godności.
GODNOŚCI.
Stać mnie. Tak wyszło, że mnie stać. Nie chcę wchodzić w dywagacje dlaczego. Może miałem w życiu szczęście, może na to zapracowałem. Pewnie dużo tego pierwszego. Tak, mogłem pojechać do tej pieprzonej kliniki i wydać czterysta złotych, czuć się jak w hotelowym lobby, gdzie pani recepcjonistka z uśmiechem spisuje PESEL mojego dziecka i podsuwa formularz z pytaniem, czy może wysyłać mi informacje marketingowe. Pani, która zemdlała w tym pierdolonym szpitalu tego szczęścia nie miała. Mam nadzieję, że wszystko z nią dobrze, że się udało. Że nic jej nie jest.
I wiecie co, kiedy tak sobie myślę o tych wszystkich reformach ostatnich lat, czy dekad – bo przecież wcale nie myślę, że wszystko stoi w miejscu, trzeba być ślepym, żeby tak mówić – to myślę, że mam w dupie autostrady. Mam w dupie budownictwo, czy rozrastanie się osiedli na przedmieścia. Mam w dupie metro, mam w dupie ścieżki rowerowe. Mam w dupie domy kultury, a nawet fakt, że tak dużo uczelni schodzi na psy. Mam w dupie tak wiele rzeczy, które wydają się nieistotne, że chcę krzyczeć, chcę głośno krzyczeć, chcę zapauzować wszystko i krzyknąć wreszcie kolejnej ekipie rządzącej:
NAPRAWCIE KURWA TĘ SŁUŻBĘ ZDROWIA!
Ile będziemy czekali? Mamy 2015 rok, od 11 lat jesteśmy w Unii Europejskiej, jesteśmy zieloną wyspą, a nadal większość naszych szpitali uwłacza godności ludzkiej na tak podstawowym poziomie! Czekamy po kilka miesięcy na operacje, “bo nie ma punktów NFZ”, a ja w ogóle to cholery nie chcę nawet wiedzieć co to są te punkty! Nie możemy umówić się po ludzku do przychodni bo w większości z nich nadal funkcjonują jakieś kretyńskie systemy numerków polegające na tym, że trzeba zadzwonić o jakiejś godzinie z cyklu “wstałem właśnie karmić kury”, o ile się dodzwonisz. Lepiej przyjść osobiście. A i tak nie znaczy to wcale, że wejdziesz. Bo system numerków działa często tak jak system numerków w barze Apis w słynnej scenie w “Misiu”
Po szpitalach szwenda się personel, który przypomina ci dobitnie, że panuje tu układ feudalny, który to – jak kiedyś opowiadał mi to mój kolega Witek – najlepiej widać podczas obchodów szpitala. Król na początku, świta za nim.
Tu nie chodzi naprawdę o jakieś zbytki, o luksusy, o cokolwiek. Tu chodzi o pierdolone ludzkie życie, a strach o to życie, czy strach o zdrowie – swoje i swoich dzieci, to jest jedno z podstawowych uczuć, które nami targają. I to nie dzieje się w jakimś trzecim świecie. To Polska, to stolica, to rok 2015.
***
Nie chcę mówić niczego złego o poszczególnych osobach. Ja wiem, że one często bardzo się starają, ja sam znam wielu oddanych lekarzy i ratowników. Szanuję ich bardzo, serio. Zawsze czuję się przy nich maluczki – ja robię jakieś tam bzdury, podczas gdy oni powodują, że ktoś będzie żył dłużej. Lub lepiej. Lub w ogóle żył.
Zły jest oczywiście pieprzony system – wiem, że tak banalnie to brzmi, ale jedyne co mogę zrobić to to wykrzyczeć. Głośno jak tylko potrafię.
Wiem też, że nie wszystkie placówki są takie. Wiem, że wiele ludzi stara się, by tak nie było. Zaraz usłyszę, że twoja przychodnia jest super, że twój lekarz jest super, że twój szpital jest super. I ja w to wierzę. Ba, byliśmy w zeszłym roku w Szpitalu w Grudziądzu, który wydawał się niemalże prywatną kliniką. Ale podobno jest cholernie zadłużony.
***
Nie mam też gotowych rozwiązań. To nie moja działka, to nie moja specjalność. Mogę jedynie przywoływać przykład Szwajcarii, gdzie płaciliśmy prywatne ubezpieczenie (obowiązkowe) w jakiejś śmiesznej wysokości na tamtejsze zarobki i mieliśmy w nim prawie wszystko. Łącznie z porodem w ekskluzywnej klinice, gdzie Mary dostawała do wyboru dwa menu – zwykłe i śródziemnomorskie. Gdzie mogliśmy zjeść na cześć urodzenia dziecka kolację. Z szampanem. I truskawkami. Serio. Gdzie czuliśmy się jak bogowie. W pakiecie.
Owszem, czekaliśmy raz kilka godzin w szpitalu kantonalnym, bo trafiliśmy akurat na dwa bardzo ciężkie przypadki, ale przez te 20 miesięcy naszego życia tam przebadaliśmy się dokładniej niż kiedykolwiek, wszystko za friko. I czuliśmy się za każdym razem jak w ekskluzywnym salonie rolls royce.
Nie wiem czy system prywatnych ubezpieczeń (obowiązkowych) zadziałałby u nas – jak mówię, nie chcę się mądrzyć. To inny kraj, mniejszy, bogatszy. Inne uwarunkowania. Wiem natomiast jedno. Ci ludzie w poczekalni, których widziałem dzisiaj, mają takie samo prawo do godności jak ja. Tymczasem oni nawet o niej nie myślą. Oni myślą o tym, czy uda się do lekarza dostać, czy trzeba będzie być może uruchomić znajomości, a może dać komuś w łapę, bo przecież to nadal funkcjonuje.
Ile jeszcze lat…