Trochę zawieję banałem, ale świat jest tak ogromny i różnorodny, że czasem boli mnie strasznie to, że przez całe życie nie ogarnę go nawet w marnym procencie. Uwielbiam rzeczy nowe, nie mam z nimi problemu – nowych ludzi, nowe miejsca, nowe filmy. Adaptuję się szybko, cieszę się i chłonę ile się da. Mogłoby się wydawać, że przy takim usposobieniu nienawidzę jechać dwa razy w to samo miejsce, czytać tę samą książkę, czy oglądać ten sam film. – Nic bardziej mylnego! – jakby ujął to Radosław. No właśnie. Mam w sobie coś z inżyniera Mamonia.
Pierwszy był chyba “Gruby i Chudy”. Tak potocznie nazywaliśmy filmy z Terrence Hillem i Budem Spencerem. Trudno było przeżyć lata 80 i ich nie znać. A dokładnie “Bo inaczej się rozzłościmy”, czyli “Watch out, we’re mad”. Film dość slapstickowy i głupkowaty, ale jeden z niewielu, które miałem nagrane w całości, na VHS. Oglądałem go raz za razem analizując każdą scenę, wychwytując drugoplanowe detale które normalnie umykały. Po którymś razie znałem na pamięć wszystkie dialogi i sceny, a mimo to cieszyło mnie jego oglądanie. Ostatnio nawet zdobyłem go na DVD – chyba z nostalgii.
Wiele lat później, w liceum, ten sam los spotkał dzieło o wiele ambitniejsze, czyli “Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” Stanisława Barei. Ten tytuł widziałem spokojnie ponad 100 razy, oglądałem go sam, czy z kumplami ze szkoły. Analizowaliśmy wszystko , także napisy w tle, czy nazwiska pojawiające się na tabliczkach. Bareja z ekipą dbali o drugi, czy trzeci plan tak samo jak o pierwszy.
Tego rekordu nie pobiło chyba nic, ale jest wiele innych filmów do których chętnie wracam. Bo na tym polegają właśnie dzieła kultowe. Analizujemy każdą scenę, przeżywamy ją po raz kolejny, wypowiadamy kwestie razem z bohaterami. Widziałem nie raz Misia, Rejs, czy Dziewczyny do Wzięcia i Wniebowziętych. Wracałem nie raz do Matrixa, Powrotów do Przyszłości, Bladerunnera, Big Fish, czy Donnie Darko – nie da się go zrozumieć na pierwszym razem. Uwielbiam wracać do K-Paxa, który jest po prosty magiczny, za muzykę kocham również Tańczącego z Wilkami, którego ostatnio obejrzałem wreszcie w HD i 5.1. Dzień Świstaka widziałem tyle razy, że nie potrafię tego zliczyć. I Vanilla Sky – uwielbiam. Pewnie o wielu tytułach zapomniałem. I całkiem młody w tym towarzystwie Scott Pilgrim vs The World – wiem, że obejrzę go jeszcze wiele razy.
Podobnie jest z muzyką. Są kawałki, których mógłbym słuchać non stop. I tak czasem bywało, że dana piosenka leciała zapętlona przez… 2 dni, bo pisałem akurat program na zaliczenie TurboPascala. Tak, był to Sting – Fields of Gold. Choć palmę pierwszeństwa dzierży tutaj Dire Straits – Brothers in Arms. I wiele innych evergreenów, obecnych na mojej tworzonej jeszcze za czasów MP3 playliście (odbudowywanej teraz stopniowo przeze mnie na Spotify). Lubię odkrywać nowe kawałki, ale często puszczam te które znam już co do jednej nuty, zyskują przy każdym odtworzeniu niczym stary szampan z każdym rokiem.
I wiecie co? To jest właśnie jedna z definicji bycia geekiem. To nie znajomość matematyki, czy fakt czytania komiksów czyni cię geekiem. To umiejętność skupienia na jednym kawałku popkultury – tak duża, że twoja miłość do niego skupia się jak światło w lupie. Znasz go na wylot, cytujesz, oglądasz, najlepiej razem z innymi którzy też to kochają. Na tym polega bycie prawdziwym fanem.
***
Dwadzieścia lat temu wchodził do kin film kultowy. Miałem to szczęście, że byłem wtedy na nim w kinie. I już wtedy wiedziałem, że będzie kultowy. Jest. Pulp Fiction. Całe szczęście nieprzetłumaczony. Każda scena, każdy moment, każda chwila. Każde ujęcie, każdy dialog. Kiedy stajesz się geekowsko zakochany w czymś, przestajesz to oceniać racjonalnie. Ja tak właśnie mam z tym filmem. Nie przyjmuję do wiadomości, że ktoś mógłby go nie lubić.
A dziś, dla uczczenia tego dwudziestolecia, obejrzę go. Po raz kolejny.
Lubię odkrywać nowości. Ale uwielbiam też wchodzić do tej samej rzeki. Czasem bardzo, bardzo dużo razy.
***