Jedną z rzeczy za którą najbardziej tęsknię w życiu jest swobodny dostęp do francuskiej kuchni w czasach naszego pobytu w Genewie. Południe Europy ma generalnie inne podejście do jedzenia niż my, a Francja jest tutaj przykładem wyjątkowym – tam jedzenie to celebrowanie smaku życia, kompletne przeciwieństwo amerykańskich fastfoodów. Dlatego też lubię odwiedzić czasem francuską restaurację i przypomnieć sobie choć odrobinkę tych smaków. Tym razem udało się przypomnieć znacznie więcej niż odrobinkę :)
L’arc skusił mnie reklamą na Facebooku (o Boże, one działają!) w której reklamował “all you can eat” – niestety to tylko w weekendy, ale i tak zdecydowaliśmy się do nich pojechać.
Restauracja mieści się przy Puławskiej (blisko Reytana), wchodzi się do niej bezpośrednio od strony ulicy – siedząc przy stoliku przy oknie można obserwować ruchliwą ulicę delektując się smakiem owoców morza. Z trzech powodów nie zdecydowaliśmy się brać dania głównego. Po pierwsze upalny dzień nieco zmniejszył nam apetyty, po drugie chcieliśmy spróbować jak najwięcej, po trzecie wreszcie w tego typu restauracjach często opłaca się wziąć dwie przekąski niż jedno danie główne – i tak się nim nie najemy :)
Na początek skusiłem się na muszle św Jakuba. To zdecydowanie jedno z moich ulubionych dań, jeśli chodzi o owoce morza. Uwielbiam ich konsystencję. Tu przyrządzane rzeczywiście mistrzowsko, nie za dużo piasku (zawsze jest go trochę w nich, nie należy do końca zamykać szczęki :D), reszta dodatków też super ;)
Mary wzięła tego tatara i wygrała wszystko. Francuzi potrafią nawet surowe mięcho przyrządzić tak, że OMFG. Widoczne dodatki są prawdopodobnie zaczerpnięte z kuchni molekularnej, piana i pył widoczne na zdjęciu to proch szalotkowy i (chyba) śmietana. Serio, kosmos.
Nie jestem fanem ostryg. Jadłem je raz w życiu (za to w Cannes, ha!) i kompletnie mi nie podeszły. Smakowały jak gluty z sosem który do nich wlano. Drogie gluty. Sorry, może nie dorosłem do nich :)
Te tutaj smakowały… serem Gruyere w którym je zapieczono :D Ale same też były lepsze od surowych, przypominały mi trochę karczocha. Ale bardzo drogiego karczocha ;)
Mary wzięła sobie jeszcze mule. Mule jak to mule – były dobre, ale to tyle. Też wolę różne bardziej skomplikowane wariacje na ten temat niż po prostu mule w winie, ale trzeba przyznać że były bardzo dobre.
Na koniec niby najpopularniejsze danie owocomorskie, zaraz po paluszkach surimi ;) Skwierczące krewetki w glinianym naczyniu. Ale tu niespodzianka – były super, o wiele lepsze niż w innych miejscach. Co prawda podane z głowami, pewnie głównie dlatego, że były tylko cztery, więc trzeba czymś wypełnić miskę :) Ale smakowo – wypas.
***
Podsumowując – kuchnia pierwsza klasa. Musimy spróbować tam innych dań. Tatar oraz muszle – orgazm kulinarny. Cenowo trochę drogo, choć bez przesady, jak na Warszawę to ceny całkiem przyzwoite. A na pewno jak na kuchnię francuską.
Restauracja trafia do mojej warszawskiej toplisty!