Lubisz muszle św. Jakuba? To jeden z moich ulubionych przysmaków, trafiłem na niego w pewnej restauracji w Genewie i długo nie mogłem przestać o nich myśleć. Wyjmuje się je z muszli o takim klasycznym kształcie, jak w logo stacji Shell – po wyjęciu przypominają białą gąbeczkę, która dosłownie rozpływa się w ustach. Jest z nimi jednak kilka problemów.
Zaraz – myślisz – miałem czytać o Kongu, a czytam o jakichś pieprzonych muszlach. “Allow me to retort”, że zacytuję Samuela L. Jacksona z Pulp Fiction. O Samuelu też będzie, rzecz jasna. Bo widzisz, z tym filmem można mieć podobny problem. A nawet kilka.
Po pierwsze trzeba lubić owoce morza. Znam osoby, które po spróbowaniu tych muszli mieli chęć zwymiotować. Bo… nie lubią owoców morza. I w sumie ja się im nie dziwię – to trochę jak dać weganowi krwistego steka. Otóż sprawa jest prosta – jeśli nie lubisz amerykańskiego kina akcji, to pójście na Konga jest aktem totalnego masochizmu. Chyba, że chcesz pójść tam z dziewczyną na randkę. Bo Kong to oczywiście amerykańskie kino akcji pełną gębą. Niestety jak zwykle widzę narzekania ludzi, którzy najwyraźniej spodziewali się hiszpańskiego dramatu psychologicznego. Heloł?
Po drugie warto pójść do dobrej knajpy. Kina, znaczy się. Ja już tak mam, że na tego typu filmy chodzę tylko do IMAX-a. Co prawda żałuję bardzo, że nie mogę kupić tam biletów w mojej ulubionej aplikacji do wszystkiego, czyli Skycashu, a strony Cinema City nie trawię, to jednak duży ekran wynagradza mi wszystko. To temat na osobny tekst, ale zarówno rozmiar ekranu i najlepsza moim zdaniem technologia 3D sprawiają, że doznaję pełnej immersji. Nie wiem jakie wrażenie robi ten film na mniejszym ekranie, ale tym razem po raz pierwszy od dawna byłem przeszczęśliwy, że oglądam wersję 3D.
Tak więc jestem fanatykiem owoców morza i fanatykiem amerykańskiego kina. I nie zawiodłem się na filmie zupełnie. Może poza małym… Ok, wspomnę o muszlach, obiecuję, że po raz ostatni. Widzisz, z nimi jest taki problem, że potrafią być słabo wypłukane i po prostu jest w nich nieco piachu. A jako osoba je lubiąca (oraz jako osoba, której nie raz w lesie upadło coś na ziemię) znam sposób, by pomimo wszystko jeść je ze smakiem. Otóż nie zamykasz do końca szczęki, by nie czuć chrzęszczenia w zębach. Trochę to upierdliwe, ale pozwala cieszyć się smakiem.
I ja na Kongu pomimo mojej miłości do tego typu filmów, nastawienia oraz innych zalet filmu o których zaraz napiszę, musiałem na ten piasek uważać. A piaskiem tym było mimo wszystko przegięcie w niektórych momentach, oczywiście jeśli chodzi o realizm i zawieszenie niewiary. Nie zdradzę zbyt dużo bo miało nie być spoilerów, ale… Wiem, wiem, sam przecież piszę, że o to w tego typu filmach chodzi, jednak czasami nawet jak na mnie było tego za dużo. Ckliwe, amerykańskie sceny, kobieta wychodząca z wraku strąconego helikoptera nie mająca ani jednego zadrapania na twarzy – cóż, troszkę tych ziarenek piasku było.
Ale co tam ziarenka. Ten film to jedno, wielkie, wspaniałe widowisko. I choćby dla tej właśnie wizualnej, a raczej wizualno-akustycznej warstwy trzeba ten film zobaczyć. Na jak największym ekranie i z jak najlepszym dźwiękiem.
Fabuła? Ta jest dość prosta i nie ma co – jak już pisałem – oczekiwać zbytniej głębi. Owszem, jest kilka momentów, które mnie zaskoczyły (może dlatego, że specjalnie nie czytałem zbyt dużo o tym filmie – spokojnie, ja tu nie spoileruję), ale całość… przypomina trochę film z lat 80. I może w ten sposób trzeba do niego podejść?
Ale przejdźmy do głównej składowej tego widowiska, czyli rozmachu audiowizualnego. Bo czegoś takiego chyba jeszcze w historii kina nie widziałem.
Po pierwsze to ujęcia. Te są bajeczne – w sumie nie wiem już kiedy używano dronów, a kiedy greenscreena, ale całość po prostu zapiera dech w piersiach. Tropikalna wyspa jest bajeczna i dopieszczona w każdym detalu.
Po drugie – stwory i walki. Widziałem już wiele, ale moim skromnym zdaniem takiego widowiska jeszcze nie było. Znowu – może to perfekcyjnie wykonane 3D (serio mi się podobało), ale dynamika i choreografia walk po prostu zaprały mi dech. Wiem, że pewnie powtarza się to co dekadę, ale doszliśmy już do takiego poziomu realizmu, że nie widać plastiku ani na milimetr. Nie pisze zbyt dużo, by nie zdradzić zbyt wiele, ale WOW.
Po trzecie wreszcie – Wietnam. Wiem, że głupio to pisać, ale jeśli chodzi o otoczkę wokół wojny, to Wietnam (obok wojny secesyjnej) to moje “ulubione” konflikty. Spokojnie, ja jestem mocno antywojenny. Konflikty wojenne mają jednak (szczególnie gdy przedstawiane są w filmach) specyficzną otoczkę, zresztą to taka męska gra, by ubrać wielką rzeź w piękne barwy. Co zrobić – mnie Wietnam kojarzy się w dużej mierze z amerykańskim umundurowaniem z tego okresu i muzyką – rockiem lat 70. Przeżyłem młodzieńczą fascynację wojskiem i w moim wypadku nie była to II WŚ i polskie wojsko (wybaczcie), ale właśnie USARMY i Wietnam. Sorry, gdy byłem dzieciakiem, nasze wojsko kojarzyło się głównie z Czterema Pancernymi.
W każdym razie widzimy tu diabolicznego pułkownika dla którego wojna jest całym życiem. Pułkownika, którego gra i grac może tylko jedna osoba – Samuel L. Jackson. I jest on tu chyba najbardziej podobny do Julesa Winnfielda (a parę ról od tej pory zagrał). On, chłopaki w koszulach “skośnych”, puszczane z taśmy hity z tego okresu – ma to swój niezaprzeczalny klimat. Choć jak na film z XXI wieku przystało nie hołubi on zupełnie konfliktu i jest dość antywojenny – zarówno w ogólnym wydźwięku, jak i w pewnych scenach o których pisać rzecz jasna nie będę.
Tak więc będę upierał się, że Kong wielkim widowiskiem jest – przede wszystkim wizualnym. Jest mnóstwo naprawdę wspaniale nakręconych scen, a także odniesień (helikoptery na tle zachodzącego słońca rzecz jasna, kong plus dziewczyna). Fabuła jest znośna i prosta, są niezbyt nachalne dowcipy i przede wszystkim jeszcze szybsze i mocniejsze sceny walki niż te do których jesteśmy przyzwyczajeni. Polecam na jak największym ekranie, najlepiej w IMAX (nie płacą mi, choć może powinni zacząć? :P) z nastawieniem na kino akcji. Nie powinieneś się zawieść. Gorąco polecam!