Wiem, że pewnie trudno Ci to zrozumieć. Statystycznie rzecz biorąc, nie pochodzisz z Warszawy. Jesteś z innego dużego miasta, albo z małego miasteczka, może nawet z jakiejś wioski. Mieszkasz gdzie indziej, albo mieszkasz właśnie w Warszawie i jesteś “słoikiem”. Tak, tak o Was mówimy. Jeździsz co weekend do siebie, przywozisz słoiki z zupą i kotletami od Mamy na cały tydzień, narzekasz na to jak tu beznadziejnie w porównaniu do Twojego miasteczka. Ale tu się zarabia, tu się robi kasę. Podatki pewnie płacisz u siebie. A co będziesz krawaciarzom dodawał.
Dziwi Cię, że ktoś kocha Warszawę. A ja Ją kocham. Serio. Całym moim sercem. Bo tu się urodziłem, to moje miasto. Pełne przyjezdnych, pełne obcokrajowców, ale moje. Własne. Moje.
(Uwaga. Wpis zrobił się popularniejszy niż myślałem, więc słowo wyjaśnienia zanim zagłębisz się w tekst. Nie jest moim zamiarem ani obrażanie kogokolwiek, ani dzielenie mieszkańców Warszawy na tych “prawdziwych” i na tych przyjezdnych. Warszawa w dużej mierze składa się z przyjezdnych – tak już jest. I bardzo fajnie :) Piętnuję tylko tych co przyjeżdżają i narzekają. Nawet fanpage ku temu założyłem kiedyś, miał 20K fanów, ale złośliwcy go zablokowali, teraz jest nowy... A jeśli chodzi o niektóre moje sformułowania… Więcej dystansu. Do siebie. I mniej kompleksów :) To trochę odpowiedź na wszystkie określenia których przyjezdni używają w stosunku do Warszawy.)
Wierzysz mi? Może nie do końca. Bo jak kochać tę odbudowaną po wojnie, socrealistyczną makabrę, pełną budynków budowanych przez amatorów w ramach “budujemy nowy dom”, wielką, bezkształną, zakorkowaną, zalaną asfaltem makabrę. Z Pałacem Kultury po środku. Da się. Uwierz.
Zrozumiałem to tak naprawdę mieszkając za granicą. Po roku zacząłem tęsknić za tym miastem “gdzie Hitler i Stalin zrobili co swoje”. Za każdą jego ulicą i aspektem. Bo tu się wychowałem, bo tu spoczywają moje wspomnienia…
Warszawa jest inna. To oczywiste. Nie patrz na nią jak na swoje miasto. Warszawa – jak powiedział kiedyś mój kumpel – jest kobietą. Prawdziwą kobietą. Widac to nawet po jej nazwie. W przeciwieństwie do sporej części dużych miast kończy się na -a. Wrocław, Kraków, pokazują niczym facet, wszystko co mają, od razu. Na pierwszej randce. Rynek, kluby, imprezownie. Warszawę trzeba poznać. Rynek jest dość specyficzny i trochę groteskowy – nikt oprócz turystów tak naprawdę tam nie bywa. No chyba, że chce skosztowac kultowych lodów pod Barbakanem, lub bułek z pieczarkami przy rynku. Ale to nie barokowy Rynek Starego Miasta stanowi o Warszawie.
Każdy ma swoją Warszawę. Warszawy nie da się ogarnąć w całości. Ja, choć mieszkam tu prawie 33 lata, odkrywam Ją ciągle na nowo. Odkrywam nowe miejsca, zachwycam się nowymi klubami i restuaracjami, całymi dzielnicami i zakamarkami. A kiedy je odkryję wiem, że nic nie wiem. Bo przez ten czas pojawiają się nowe, zupełnie mi obce, gotowe do odkrycia. Kolejne, dziewicze, czekające.
Bo Warszawa jest kobietą. Przyjezdni traktują ją jak dziwkę – przyjadą, zobaczą, wykorzystają, wrócą. A Ją trzeba poznać. I pokochać. Trudną miłością. Zagłębić się w urok Pragi, w niemalże włoską specyfikę Stalowej i okolic, gdzie matki wywieszające pranie na balkonie wołają dzieci na obiad. W wylansowany Nowy Świat, w hispterski Plac Zbawiciela, w zielone Pola Mokotowskie, a może nawet jeszcze bardziej zielony Żoliborz (pieprzony żoliborz). W labirynt uliczek na Ursynowie. W dziwną, ukrytą w środku miasta zieloną Filtrową. W surrealistyczne, kolejowe okolice Kasprzaka, w końcu w drewniane domy które stoją pojedyńczo gdzieś na Bródnie, przy wylotówce na Poznań czy na Woli.
Może to dziwne, ale niechciałbym wyburzenia Pałacu Kultury. Ani Dworca Centralnego. Ani Rotundy. Taki ich urok – przypominają czasy komuny, ale cóżby się wydarzyło gdyby w XIX wieku wyburzono wszystkie barokowe zabytki?
Warszawa to wreszcie ludzie. Można narzekać na tłumy, ja jednak lubię wczuwać się w ten klimat. W klimat tłumów. Siedzę w kawiarni w centrum miasta, czuję rozgrzane płyty chodnikowe i patrzę się na przemierzające miasto tabuny ludzi. Obserwuję ich razem z ich problemami. “Dokądś pędzą, za czymś gonią”. Taki los.
Kocham Cię, Warszawo. Chciałbym, abyś wiele w sobie zmieniła, denerwuje mnie ileś rzeczy, chciałbym metro na drugą stronę Wisły, chciałbym tańsze bilety, chciałbym mniej korków. Chciałbym skasowania ciszy nocnej w centrum, chciałbym, chciałbym, chciałbym. Mimo wszystko jesteś MOIM MIASTEM. Tu się wychowałem, tu są moje wspomnienia, tu jeździłem z Mamą do Smyka, tu chodziłem z Mamą na plażę nad Wisłę. I tak, tu czuję najbardziej wielkomiejski klimat. Nie klimat małego miasteczka z ryneczkiem i kilkunastoma klubami w okolicy. Klimat dużego miasta ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Oddycham jej płucami, wciągam gorące od nagrzanego asfaltu powietrze. A jeśli Ci się nie podoba – jedź do siebie. Nic do Ciebie nie mam, ale nikt Cię tu na siłę nie trzyma. Nie narzekaj. Szanuj Ją. To nasze miasto.