Jeśli chodzi o muzykę, to przez wiele lat byłem trochę inżynierem Mamoniem z Rejsu. On lubił chodzić na filmy, które już znał, a ja lubiłem słuchać muzyki, którą znam. Za dzieciaka zainteresowałem się muzyką elektroniczną i odkrywałem Jean Michelle Jarre’a, Koto czy Kitaro, do tego oczywiście doszedł rock – trudno wychować się w latach 80 i 90 i nie słuchać rocka. Młodszym czytelnikom przypomnę, że były to czasy przed opcją ściągania mp3 z sieci, więc słuchało się albo tego co w jakiś sposób dostało się na kasecie (a potem CD), albo to co miało się na mixtape, czyli składance. A składankę można było nagrać samemu, lub dostać. Tak, to były słodkie czasy gdy na dowód miłości dostawało się od dziewczyny kasetę z piosenkami, TYMI piosenkami :)
W moim życiu królowało właściwie trzech wykonawców. Muzyka elektroniczna jakoś przestała mnie rajcować, może dlatego, że w latach 90 musiałeś stanąć po którejś ze stron – dens lub rock. Lata 90 to właściwie śmierć subkultur. O ile dekadę wcześniej mogłeś dostać w maskę za niewłaściwy kolor sznurówek, czy naszywkę, o tyle pod koniec millenium jedyną silną subkulturą, (a może kontrkulturą?) było szeroko rozumiane dresiarstwo. I to właśnie ono kojarzyło się z wszelakimi objawami elektroniki. I chociaż dresiarze wtedy byli jeszcze dość mało szkodliwi społecznie – nie zajmowali się politykowaniem, jedynie piciem piwa i troską społeczną (“masz problem?!”), to wszyscy którzy chcieli zaznaczyć swoją odrębność uciekali gdzieś w znienawidzone przez nich klimaty rockowe i hardrockowe. Tak więc u mnie było to Dire Straits, Bruce Springsteen i Aerosmith. Oprócz tego masa mocniejszych wykonawców, jako że długie włosy zobowiązywały do słuchania takich rzeczy jak Helloween, czy Megadeth.
Ostatnią warstwę, którą położyłem na moja muzyczne gusta była szeroko rozumiana poezja śpiewana i piosenka turystyczna – jako wieloletni harcerz i górski piechur słuchałem tego, co sam grałem na gitarze, a były to wszelkie zespoły nieznane w tak zwanym mainstreamie – od SDM, WGB, Roberta Kasprzyckiego, aż po szanty. A potem nastał rok 2000 i… muzycznie czas się dla mnie zatrzymał. Przez całą dekadę mamoniowałem, odgrzebywałem różnego rodzaju rockowe i popowe hiciory i evergreeny budując mozolnie moją playlistę opierającą się w dużej mierze na hitach jednego wykonawcy. I pewnie trwałoby to do dziś, gdyby nie dwa wydarzenia.
Pierwszą była – jak to często bywa – nowa dziewczyna. Otworzyła mi oczy na różne kawałki, a także na sięgnięcie do okolic hiphopu, którego nigdy zbytnio nie trawiłem (i to pewnie się nie zmieni). Sięgnąłem choćby po Fisza (którego Kuchnię uwielbiam do dziś), nabrałem chęci do odkrywania czegoś nowego. Tylko… za bardzo nie wiedziałem jak to robić. Owszem, epoka ściągania mp3 z sieci rozpoczęła się na dobre, a raczej trwała już dobre 10 lat, ale problem polegał na tym, że trzeba było wiedzieć CO chcę ściągnąć. A to znowu kończyło się na słuchaniu tego samego, czy nowych albumów starych wykonawców. I tak to trwało. I trwało. I trwało.
I wtedy wszedł Spotify. Cały na biało.
Muszę przyznać szczerze, że na początku korzystałem z Deezera. Ale tam też poustawiałem playlisty według wykonawców mi znanych – bo jak inaczej? Dopiero gdy na Spotify pojawiła się opcja playlist dopasowanych do nastroju, i im podobnych, zacząłem porządy surfing i odkrywanie. Zbiegło się to idealnie z moją dojrzałością muzyczną. W pewnym wieku dostrzegasz (lub też nie), że skupianie się na jednym, czy nawet dwóch i trzech gatunkach muzyki to cholerne ograniczenie. I tak jak zaczynasz lubić niektóre potrawy, których nienawidziłeś w dzieciństwie, tak eksploracja nowych gałęzi muzycznych może być niesamowitą przygodą.
Przełomowy był chyba rok 2013 w którym zacząłem porządnie surfować po oceanie indie rocka i indie popu odnajdując multum kawałków obecnych na jednej z moich ulubionych playlist:
A najważniejsze jest to, że przestałem czuć potrzebę nazywania gatunków do których należą te kawałki. O ile do tej pory moja wychowana na subkulturach lat 80 potrzeba ciągle kazała przyporządkowywać kawałki do odpowiednich szufladek, o tyle wreszcie odpuściłem i zrzuciłem wszelkie ograniczenia. Przestałem też myśleć albumami a nawet, co gorsza, artystami. Zacząłem łykać to co podsuwały mi kolejne playlisty, wyłapywać kawałki i układać je w moje playlisty. Zupełnie jak kiedyś na kasetach, czy nieco później na playlistach do Winampa.
Nie wyobrażam sobie pracy bez słuchania Brain Food
https://open.spotify.com/user/spotify/playlist/67nMZWgcUxNa5uaiyLDR2x
Creativity Boost
https://open.spotify.com/user/spotify/playlist/3FUxUypvSlpuuQhoC0xKJU
Late Night Focus
https://open.spotify.com/user/spotify/playlist/4G4mLUpS6LAdqG31IfKGRm
Electronic Concentration
https://open.spotify.com/user/spotify_uk_/playlist/6Jx9TYReeElpkvNWg8AzWm
czy Acoustic Concentration
https://open.spotify.com/user/spotify/playlist/0PRs1Xaui4zCv9LdIIt20X
Czasem gdy potrzebuję porządnego rozbudzenia będzie to nawet electro
https://open.spotify.com/user/spotify/playlist/1GQLlzxBxKTb6tJsD4RxHI
A gdy przyjdą goście, z mojego Sonosa, na którym mam oczywiście dostęp do konta na Spotify – Cocktails & Dreams.
Oczywiście, to nie jest tak, że zrezygnowałem z innych brzmień. Po GTA5 wróciłem do starych dobrych kawałków puszczanych w Los Santos Rock Radio:
Gdy mam ochotę na bluesa (a mam często) to wrzucam
https://open.spotify.com/user/spotify/playlist/0IZ8UvI19HEvYMERhTI03O
A gdy chcę poczuć się jakbym jechał Route 66, mocno w stylu Bruce’a Springsteena – Heartland Drive
https://open.spotify.com/user/spotify/playlist/6iYEsRFrgCuNVrtyHTngrc
I tak sobie myślę, że mój obecny sposób konsumpcji muzyki przypomina trochę słuchania radia. Z tą różnicą, że ilość stacji jest właściwie nieskończona, ja mogę dobierać je w stu procentach po gatunkach, czy nastrojach i nie usłyszę co chwilę reklamy leku na suchość pochwy, czy innych kretyńskich przyśpiewek o lekarstwach. Niestety nie usłyszę też głosu prowadzących, choć prawdę mówiąc wolę słuchać muzyki, która nie przeszkadza mi tak bardzo w pracy :)
Nadal kocham Trójkowy Top Wszechczasów, zaczynam dojrzewać do polskiej muzyki z lat 80 (której nigdy nie trawiłem). Mam playlisty moich faworytów:
Aerosmith
Bruce’a
Czy Dire Straits
Czasem najdzie mnie na lata 80:
Nadal kompletuję mój Goo Songbook w wersji angielskiej:
czy też polskiej:
ale w ciągu kilku ostatnich lat poznałem więcej muzyki niż przez całe moje dotychczasowe życie i wpłynąłem na oceany o istnieniu których nie miałem zielonego pojęcia. A muzyka znowu zaczęła wypełniać mi znakomitą większość dnia. Gdy jadę na hulajnodze, czy idę na spacer z psem, w domu na Sonosie, czy w samochodzie.
Dziękuję ci Spotify :)