Jeśli miałbym przypomnieć sobie moje marzenia dotyczące przyszłości, które chodziły mi po głowie w liceum, to mógłbym właściwie zaśpiewać Rynkowskiego – “nic nie robić, nie mieć zmartwień”. I prawdę mówiąc nawet mi się to udało. Doszedłem w życiu do etapu w którym jakikolwiek stres stał mi się obcy, a wymagania stawiane przez innych zminimalizowałem tak jak tylko się dało. I choć mogę o tym stanie napisać całe tomy (i kiedyś to zrobię), dziś chciałbym opowiedzieć Wam o tym jak w końcu nieco te błogość przerwałem i jak trafiłem wreszcie na coś co potrafiło mnie zmotywować do wzięcia się za siebie.
Proces ogarniania się zacząłem już w sumie w zeszłym roku – pisałem na łamach tego bloga, że zacząłem ogarniać różne aspekty siebie i z mniejszym lub większym skutkiem mi się to udawało. Jedna sprawa pozostała niestety nietknięta, w dodatku od naprawdę wielu lat – rozwój fizyczny.
Ale cofnijmy się do liceum. Jestem w drugiej, a może trzeciej klasie. Nigdy nie byłem ani zbyt gruby, ani przesadnie napakowany – ot klasycznie “chudy, ale byk” – byłem dość sprawny, od dzieciaka chodziłem na basen, co dało mi sporo siły i zwinności. Nie bez znaczenia były też comiesięczne wędrówki – czy to po górach, czy po płaskim. Tego dnia jednak chciałem sprawdzić moją bliznę z tyłu głowy – wziąłem do ręki lusterko, przejrzałem się w lustrze i… zdziwiłem się. Okazało się, że po roku intensywnych treningów na basenie, na które to chodziłem razem z klasą, moje plecy całkiem nieźle się wyrzeźbiły. Niedługo potem miałem wziąć udział w Mistrzostwach Polski Szkół Społecznych, a następnie zrobić papiery młodszego ratownika WOPR. I choć dalsze plany miałem ambitne, to gdzieś to wszystko się rozlazło. Moim głównym celem nie było wcale chudnięcie, wręcz przeciwnie. Przez całe liceum próbowałem przebić 60 kg – od dołu. Ćwiczyłem, ale nie widziałem efektów – nie przyrastały mi mięśnie, a moja motywacja gdzieś tam się rozłaziła. Dlatego przerywałem treningi, wracałem do nich, znowu je przerywałem i…
I ani spostrzegłem się, gdy minęło 20 lat. Tak moi drodzy, tak to właśnie działa. Nagle obudziłem się w rzeczywistości w której zbliżam się do czterdziestki, a z moich postanowień i planów mógłbym ułożyć mozaikę w całym domu. Przekroczyłem dawno 60 kg, przekroczyłem nawet 70 i choć nadal nie byłem osobą otyłą, to bynajmniej przyrost wagi nie był spowodowany mięśniami.
Motywacja
Nie chcę brzmieć jak Paulo Coelho, ale ludzie są różni. Różne są też czynniki, które nas motywują – ja mam ten problem – jak pewnie większość osób – że swoich nie mogłem znaleźć. W ogóle życie to jedno wielkie poznawanie siebie i dałbym naprawdę dużo, by w wieku 20 lat znać siebie tak jak znam siebie dziś.
Ja zaraz po wspomnianych zawodach wiedziałem już, że motywacja tego typu zupełnie nie jest dla mnie. Nie kręci mnie rywalizacja, nawet sportowa i nigdy nie kręciła. Może dlatego tak mało interesuję się sportem w telewizji? Pływanie żaglówką nigdy nie miało dla mnie posmaku regat, wolałem płynąć powoli i delektować się naturą. Góry to nigdy wyścigi na czas, czy przełamywanie jakichś barier – to podziwianie widoków i cieszenie się chwilą. Nie miałem potrzeby walczyć ze swoimi słabościami czy w jakikolwiek inny sposób się czelendżować.
Nie biegam
Świat zaczął biegać. Już kilka lat temu. Masowo. Ja nie zacząłem z kilku powodów. Po pierwsze po prostu nie lubię biegania, a uwierz mi, że miałem kiedy się o tym przekonać. Za dzieciaka chodziłem na dość intensywne treningi narciarskie, każda sobota to pobudka dość wcześnie i bieganie przez kilka kilometrów z trenerem. I tak, choć w szczytowym punkcie miałem naprawdę niezłą kondycję, nigdy tego nie polubiłem. Tym bardziej, że nudzi mnie to strasznie – ani z kimś pogadać, ani nic. Bueh.
Gdzieś tam w środku mnie czaił się też zawsze buntownik i choć cały świat ubrał się w obcisłe ubranka i zaczął wrzucać swoje trasy na fejsa, ja po prostu nie chciałem kroczyć tą drogą. Choć gdzieś tam z roku na rok coraz mocniej pojawiała się we mnie potrzeba zrobienia czegoś ze swoim ciałem. Kilogramy powoli przybywały, pojawiało się coraz więcej steków i whisky, a wciąganie brzucha stawało się coraz trudniejsze. W mojej głowie ciągle byłem chudzielcem, choć powoli przestawało to mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością.
Dieta czy treningi?
Jednym z moich większych błędów było zastanawianie się nad tym, czy lepiej ćwiczyć, czy iść na dietę. Nie dość, że chciałem wybrać tylko jedną z tych rzeczy, to jeszcze każdą z nich wykonywałem źle. Brak efektów zniechęcał mnie i wracałem do punktu wyjścia. Będąc na nieskutecznej diecie projektu Doktora Googla, myślałem sobie, że to bez sensu, łatwiej pochodzić na siłownię. Przestawałem więc się katować. Zaczynałem chodzić na siłownię i nie ograniczałem się w jedzeniu. Siłownia też mało dawała, bo choć zawsze ktoś rozpisywał mi treningi, specjalnych efektów nie było. Poddawałem się więc i zaczynałem myśleć o zmianie diety. Znowu na oślep. I wracałem do punktu wyjścia.
Specjaliści i opieka
W maju tego roku stanąłem przed lustrem i postanowiłem przerwać te błędne koło. Nie był to poniedziałek, nie był to początek roku. Były to moje trzydzieste dziewiąte urodziny, w które powiedziałem sobie “ogarnij się chłopie”. I choć dojrzałem już na tyle, żeby wiedzieć iż żadnej paczuszki z motywacją nikt mi nie przyśle, to wiedziałem jedno – jeśli wzięcie się za siebie ma oznaczać pilnowanie siebie i długą oraz żmudną pracę, to mogę po prostu nie dać rady. Całe szczęście tym razem zaczęło to wyglądać inaczej.
Pierwsza była dieta. Pisałem już o tym jak ją zacząłem, dziś po trzech miesiącach mogę jasno powiedzieć, że to sukces. Schudłem może nie aż tak spektakularnie jak niektórzy – z 76 na 70,5 kg (i spada), ale co ważne znacznie zmniejszyłem ilość tłuszczu, współczynnik otłuszczenia spadł mi z 6 na 4, a wiek metaboliczny z 51 lat (!) na 36. A to nie koniec. Plan jest taki, by dojść do 66 i zacząć wracać w górę – tym razem mięśniami.
Powód sukcesu był dość prozaiczny – nie robiłem tego sam. I choć wiem, że to możliwe, że da się znaleźć wszystko w internecie, zawziąć i nawet nie wychodząc z domu zarówno schudnąć jak i zbudować sylwetkę, to ja znałem siebie już na tyle, by wiedzieć że na mnie to nie zadziała. Tak, potrzebuję być pod czyjąś opieką.
Dlatego po dwóch miesiącach diety pod opieką dietetyka postanowiłem w podobny sposób zacząć ćwiczyć. O istnieniu trenerów personalnych wiedziałem już wcześniej, ale jakoś szkoda było mi na nich pieniędzy. “Przecież mogę to wszystko robić samemu!” No nie, w moim przypadku to po prostu nie działało. I nie chodzi tylko o wskazywanie ćwiczeń, to coś więcej.
Wiesz, to jak na studiach. Jedni nauczą się doskonale nawet gdy nie będzie egzaminów, inni ich potrzebują. Ja jestem typem, który musi mieć bat nad głową i regularne sprawdziany. I to właśnie otrzymałem. Co dwa tygodnie stawiam się u dietetyka, który dokonuje odpowiednich pomiarów. Nie mogę pozwolić sobie na żadne skoki w bok, bo po prostu inaczej się umówiliśmy, gramy razem i nie chcę zawieść ani jego ani siebie. Tak, to właśnie na mnie działa.
To samo z treningami – dwa treningi w tygodniu, o ustalonej godzinie, stały się tym czego potrzebowałem. Co więcej – zapisaliśmy dzieciaki na naukę pływania, w trakcie której mam godzinę wolnego, więc…tez pływam!
Wcześniej regularnie zmieniałem założenia i albo chciałem ćwiczyć w domu (nie chciało mi się do tego zbierać), albo zapisywałem się na siłownię (nie chciało mi się tam jeździć). Każdy cykl trwał miesiąc, może dwa, może nawet pół roku. Zniechęcałem się i kończyłem na kolejny rok lub dwa. Teraz nie mam wyjścia – jestesmy umówieni na konkretną godzinę, więc mam o wiele mniejsze pole do psychicznej ucieczki. Tym bardziej, że wcale jej nie chcę. Dlaczego? Bo mam efekty. Szybkie efekty.
Szybkie efekty i grywalizacja
Zawsze byłem niecierpliwym krótkodystansowcem. Nie grzeszę cierpliwością i nic mnie tak nie demotywowało jak brak jakichkolwiek postępów. I vice versa. Wychowałem się na grach komputerowych, gdzie zazwyczaj dość szybko widzimy efekty swoich działań. Dlatego gdy po pierwszych dwóch tygodniach zauważyłem u siebie spadek wagi i kilku innych wskaźników, zajarałem się na maksa. Potem znowu i znowu. Uzależniłem się od tego jak od wyników w grach i teraz już wiem, że to był czynnik, którego mi brakowało.
Od ponad roku mam wagę Withings, która waży mnie z dokładnością do 100 gram i przesyła wszystko do apki. Teraz patrzę na wykres i widzę efekty nawet codziennie – tak, to zdecydowanie element, który był mi potrzebny. Podobnie z treningami, ale o nich za chwilę.
Dolce vita
Kolejny element, który był mi potrzebny, to brak totalnej ascezy. Nie jestem człowiekiem, który lubi zabierać sobie słodycz życia, a zarówno dieta jak i ćwiczenia mi się z tym zawsze kojarzyły. Ja ciągle zastanawiałem się, czy da się tu znaleźć złoty środek. Udało się z dietą – jest ona na tyle zrównoważona, że właściwie mogę jeść to co chce, tylko w określonych ilościach. Owszem, odstawiłem słodkie napoje gazowane (ale wcale z tego powodu nie cierpię), słodycze, bardzo tłuste mięso, zacząłem jeść o wiele więcej warzyw i owoców, ale to wszystko nie wzbudziło we mnie jakiegoś specjalnego cierpienia.
A kiedy po dwóch miesiącach takiego życia i dość lightowej rezygnacji z niektórych potraw zobaczyłem dość niezłe efekty, zacząłem zastanawiać się czy jest podobna ścieżka treningowa, która przyniosłaby mi dość szybkie efekty bez wielogodzinnego wysiłku – tym bardziej, że jestem ojcem trójki dzieci, co jednak zabiera nieco godzin z dnia.
Traf chciał, że trafiłem na gościa, który szukał właśnie jakiegoś leszcza, którego chciał zamienić w Kapitana Amerykę za pomocą treningów EMS, czyli elektrostymulacji mięśniowej. O samych treningach napiszę osobny tekst, teraz dodam tylko, że system ten (w sumie już nie najnowszy) pozwala znacznie skrócić czas treningów i zwiększyć ich intensywność. To nie jest tak, że “wszystko samo za mnie się robi” jak to śpiewał Grabaż, trzeba ćwiczyć. Ale trwa to krócej.
Dałem przekonać się tym, że poświęcę na to jedynie godzinkę dwa razy w tygodniu oraz tym, że korzysta z tego Usain Bolt, czy Michael Phelps. A także obietnicą dość szybkich efektów. W międzyczasie wyskoczył mi plan wyjazdu do Brazylii na święta 2017 – plaża zobowiązuje i choć plan zrobienia ciała miałem już od dawna, postanowiłem, że to właśnie jest dobry moment, tym bardziej, że jeśli przez wakacje udało mi się utrzymać dietę, to połączenie diety i treningów może dac całkiem niezłe efekty.
Arturowi, czyli mojemu trenerowi zaufałem tak jak wcześniej mojemu dietetykowi Filipowi. Artur jest byłym lekkoatletą, a także zawodnikiem kilku stylów walki, obecnie trenerem personalnym. Pierwsze porządne efekty mają pojawić się w grudniu, choć prawdę mówiąc pierwsze czuję już teraz – mój brzuch (który znacznie zmniejszył się od czerwca) jest ciągle napięty, sylwetka wyprostowana, a kondycja najlepsza od wielu lat. I to wszystko za cenę jedynie godziny we wtorek i godziny w czwartek. Tak, właśnie o to mi chodziło. Dodatkowo Artur wplata w mój trening elementy sztuk walki, co może samo w sobie nie jest mi specjalnie potrzebne, ale jest ciekawym urozmaiceniem zwykłej nudy treningowej i pozwala wprowadzić mi się w klimat znany z filmów z Jeanem Claude Van Damme i im podobnym – mistrz, który ciśnie na treningu jak stary Chińczyk z wąsem i jego uczeń.
Odnajdź swoją drogę
Teraz brzmię już zupełnie jak Paulo Goorejlo, ale to naprawdę kluczowe. Nie biegałem, bo nie lubię biegać. Nie chodziłem na siłownię, bo nudziło mnie to i nie widziałem efektów. Nie wytrzymywałem na dietach, bo były bezmyślne i nie dawały szybkich efektów. To czego potrzebowałem to stała opieka, to regularność i efekty bez rezygnowania z czerpania radości z życia. Minęły zaledwie trzy miesiące, a ja patrzę w lustro i jestem zmotywowany jak nigdy. W okolicach listopada mam zejść poniżej 70 kg po raz pierwszy od 10 lat. W grudniu mam zrobić szpagat. Na wiosnę wyglądać znacznie lepiej. I to wszystko bez nadmiernej ascezy, jedynie ograniczając to i owo.
Choć wiesz co? “And I know the sour, what makes me appreciate the sweet”. Nigdy nie cieszyłem się tak bardzo smakiem burgera, gdy już wiem, że nie mogę wpieprzać ich codziennie. Ani smakiem whisky, gdy postanowiłem sobie, że je mocno ograniczam i raczej nie piję w tygodniu. Życie w ciągłym błogostanie jest przereklamowane, za bardzo się do niego przyzwyczajamy i nie czerpiemy radości. Ale o tym napiszę osobny tekst.
A teraz, gdy już to wszystko napisałem, spaliłem most za sobą. Przecież nie chcę, byś spotkał mnie na wiosnę i powiedział “no efektów to raczej nie widzę”. Tym bardziej, że wiem już jak słodko jest wypowiadać TAK, gdy ktoś zadaje pytanie:
– O rany, schudłeś?