Strata danych zdarzyła mi się w sumie dwa razy. To znaczy mówię o takiej porządnej, nie liczę tych pomniejszych. Jakieś 10 lat temu, dysk, na którym miałem wszystkie moje dane i inne dokumenty, upadł mi na kamienną podłogę. Z niskiej wysokości, jednak to uszkodziło go mechanicznie. Nie, nie miałem backupu. Tak, mądry Polak po szkodzie. Trzymam go ciągle, odzyskiwanie danych przy takiej awarii jest dość drogie, a rzeczy, które tam są mają wartość głównie sentymentalną.
Od tego czasu robię backupy – lepsze, lub gorsze. Czasy zresztą się zmieniły i wiele ważnych dokumentów mam online. Arkusze i dokumenty tworzę głównie w Google Docs, a i te Microsoftowe leżą w chmurze. Zdjęcia z telefonu są w chmurze, dużo rzeczy trzymam na Google Drive i na Dropboxie. Muzyki słucham ze Spotify, więc nie mam zbioru mp3-ek. To samo z filmami – nie mam już filmów na dysku, ewentualnie na dyskach, płytach w sensie. Ale też praktycznie ich już nie kupuję. Takie czasy.
Najważniejszymi jednak plikami są zdjęcia wykonywane aparatem i filmy. Zarówno te rodzinne jak i odcinku na YouTube. Te drugie nie są aż tak ważne (chodzi mi o materiał źródłowy już po zmontowaniu i opublikowaniu), ale chciałbym je trzymać na starość. Niestety zajmują mnóstwo miejsca.
Oprócz tego jest jednak ileś plików na kompie, które warto gdzieś backupować. Nigdy nie rozważałem backupu online, bo ciągle nie dorobiłem się światłowodu, a moja neostrada to nie jest coś, co pozwala na wygodne korzystanie z transferu plików. Kilka lat temu, za namową kumpla kupiłem więc na iboodzie, w bardzo dobrej cenie, dysk do backupów.
Niestety przyoszczędziłem – zamiast dobrego Synology czy QNAP kupiłem jakieś gówienko mało znanej firmy, myśląc, że to przecież nie ma znaczenia. I nie miało. Aż padło.
Bo wiecie, to naprawdę jest tak, że nieszczęścia chodzą parami. Szczególnie jeśli masz dwa dyski i są one ustawione w tryb paskowania, czyli zapisywania w jakiś super duper wspólny sposób. Chciałem mieć więcej miejsca. Ech.
Dysk padł, a ja zbierałem się, żeby coś z tym zrobić i kupić nowy. I tak minął miesiąc, czy dwa, ewentualnie siedem aż… tak. Właśnie wtedy padł dysk w Macbooku Marysi. Która spytała mnie wtedy:
– Ale mamy backup, prawda?
Okazało się, że nawet ten stary backup sprzed kilku miesięcy jest nie do odzyskania w tradycyjny sposób. Dysk, a raczej obudowa nie działa, a rzeczy na dysku zapisane zostały w jakimś dziwnym systemie, którego naprawdę nic nie było w stanie łyknąć (a próbowałem mocno). Pozostał soft do odzyskiwania danych.
Uwaga, tylko dlatego że dysk nie został uszkodzony mechanicznie. Jeśli został – zazwyczaj zostaje oddanie do do specjalisty.
EaseUS Data Recovery Wizard
Owszem, istnieją darmowe rozwiązania. Podobno. Piszę podobno, bo nawet na jakieś trafiłem, ale pomimo moich studiów informatycznych nie byłem w stanie do końca ich ogarnąć. I nie chodzi o same komendy (command prompt yeeee), ale o to że naprawdę ciężko się je obsługuje. A zazwyczaj wyciąganie plików z zepsutego dysku jest jak wyciąganie rzeczy z wraku rozbitego samochodu. Nie ma struktury katalogów, nie ma często naet nazw plików. Dlatego podanie tego w odpowiedni sposób jest kluczowe.
Wybrałem EaseUS Data Recovery Wizard, który przekonał mnie swoim interfejsem. Nie wiem jak ze skutecznością innych programów, wiem że to bardziej zależy od smaego uszkodzenia, czy nadpisania danych, ale tu udało się całkiem sporo odzyskać. Jest sporo roboty z przeglądaniem odzyskanych danych, ale co zrobić.
Wersja darmowa pozwala odzyskać do 2 GB danych, wersja płatna to koszt ponad 3 stówek. To nie jest mało, ale z drugiej strony dane warte są dla nas często znacznie więcej :) Tutaj mam linki z których można kupic to ze zniżką:
Wersja Windows:
Wersja Mac:
https://order.easeus.com/505/?scope=checkout&cart=138704&coupon=WBT-59W-AA7&x-source=refer-michalgorecki
Ale przede wszystkim pamiętajcie, żeby robić backupy. Regularnie. Najlepiej więcej niż jeden. A jeśli fizyczne – trzymajcie drugi dysk gdzie indziej. Bo jak będzie pożar albo powódź, to klops :(
Tekst powstał we współpracy z EaseUS.