W poprzedniej notce obiecałem porównanie dwóch modeli hulajnóg. Na początku miało to być porównanie Hulama i decathlonowego Oxelo, ale w trakcie testów sytuacja się nieco zmieniła. Od Oxelo wszystko się zaczęło – to właśnie na tę hulajnogę wsiadłem jako pierwszą. Odepchnąłem się i poszusowałem między regałami Decathlonu. To całkiem fajna hulajnoga miejska, która ma wiele zalet. Jednak gdy napisałem o niej na Facebooku znajomy polecił mi Hulam.
Napisałem do nich i już kilka dni później śmigałem wypożyczoną hulajnogą po osiedlu. Hulam to polska produkcja, która powstała na bazie wniosków wyciągniętych z jazdy po polskich drogach i chodnikach. A jakie one są chyba wiecie. Przede wszystkim w Polsce króluje kostka Bauma. Nie wiem zupełnie dlaczego robione są z niej wszystkie chodniki i ścieżki rowerowe – jeździ się po tym słabo. A nawet gdy gdzieś jest asfalt, to będzie on upstrzony patchworkiem – tu wyciągano kabel, tu prowadzono rurę… Słowem – o gładkiej jak lustro powierzchni możemy zapomnieć. I dlatego Oxelo odpadł u mnie w przedbiegu. Bo… nie ma dmuchanych kół, w przeciwieństwie do testowanych modeli.
Pojechałem do Decathlonu i po krótkim przekonywaniu obsługi, wyjechałem testową hulajnogą przed sklep. I niestety moje obawy były słuszne – hulajnogą z twardymi kółkami jeździ się po kostce tak, jakby w ręku trzymało się młot pneumatyczny. Niestety, nie nadaje się ona moim zdaniem na miasto, przynajmniej w Polsce.
Owszem, Oxelo ma kilka fajnych rozwiązań – można ją złożyć nawet bez schylania się, ma małe kółka i jest mniejsza po złożeniu. Ale w moim rankingu niestety po prostu nie biorę jej pod uwagę – hulajnoga miejska musi spełniać dla mnie dwa warunki – mieć dmuchane koła i składać się. Oxelo pierwszego warunku nie spełnia. Co więcej, testowałem ją razem z Hulamem i największa zaleta twardych kółek (mniejszy opór toczny) wcale nie jest tak widoczna. To co zyskuje się na mniejszym oporze tocznym, traci się na wpadaniu w każdą szczelinę. I nie, nie pomagają nawet amortyzatory w które wyposażony jest najdroższy model. Oxelo – ich tańsze modele – polecam najwyżej osobom które mają mały budżet. Za równowartość tych droższych można już kupić coś z dmuchanymi kołami.
Natomiast już pod sam koniec testowania ktoś podrzucił mi linka do Hoolaya. To także polska konstrukcja (!) która powstała niezależnie od Hulam i która w sumie jest dość podobna z założenia. Fajnie, że testuję dwie polskie produkcje w dodatku wyprodukowane przez małe firmy! :)
Hulam vs Hoolay

1. Wygląd
Wygląd to sprawa dość subiektywna. Obie hulajnogi są dość podobne jeśli chodzi o konstrukcję i budowę, różnią się detalami. Mają takie same koła, dość masywną ramę i deskę na której stajesz jedną nogą podczas jazdy. Hulam jest bardziej kanciaste i zbudowane na elementach o przekroju kwadratu, Hoolay natomiast bardziej obła. Mnie osobiście Hoolay podoba się nieco bardziej, ale wiele osób patrząc na zdjęcie wybrało Hulama. Tu więc będzie to kwestia gustu. Chociaż… Hoolay wydaje się dokładniej wykończony – mniejsze spawy, przemyślany design itp.
Hoolay zrobił też coś na co wpadłem od razu widząc Hulama. Wprowadził do oferty różne artystyczne deski, malowane także na zamówienie – zupełnie jak w przypadku deskorolek, czy snowboardów. Wygląda to bardzo fajnie i kusi, oj kusi. Daje olbrzymie możliwości personalizacji.

Tu więc moim zdaniem wygrywa Hoolay, właśnie ze względu na te decki.
2. Wygoda jazdy
Chciałem bardzo znaleźć różnice między nimi, ale nie mogłem. Jeździ się na nich po prostu tak samo :) Te same koła, pewnie takie same łożyska. Prawdę mówiąc ważniejsze jest, żeby dobrze dopompować koła niż to czy jedziemy jednym, czy drugim modelem. W obu są wentyle rowerowe, ale ja wymieniłbym je na samochodowe – łatwiej dopompować choćby na stacji, czy tanim kompresorem samochodowym. Jeździ się bardzo wygodnie, nieporównywalnie wygodniej do hulajnóg z twardymi kołami. Co więcej, można na nich spokojnie jechać po drodze polnej, lesie, czy polu. Oczywiście na piasku będzie ciężko, ale las jak najbardziej wchodzi w rachubę.
Aha – deck Hulama jest nieco szerszy, a Hoolaya nieco dłuższy.
Tak więc remis.
3. Mobilność
Obie hulajnogi mają składane rączki. To ważne na przykład podczas transportu samochodem, a także autobusem (choć tam nie zawsze trzeba ją składać). Żaden z systemów nie jest tak wygodny jak w przypadku Oxelo (gdzie po prostu kopiesz w jeden element i całość się składa), ale coś za coś.
W przypadku Hulama jest to dźwignia którą przesuwamy. Czasem się zacina, ale jeśli mamy wprawę to złożymy hulajnogę w kilka sekund. Hoolay wymaga wyjęcia specjalnego bolca, trwa to nieco dłużej, jest to nieco bardziej skomplikowane rozwiązanie. Ale to też w miarę szybka operacja.
Warto też dodać, że Hulam zrobiony jest z aluminium, a Hoolay ze stali przez co jest nieco cięższa (chociaż wydaje mi się, że dla cięższych osób stalowa rama może być bardziej wytrzymała)
Tak więc w tym punkcie prowadzi – choć nieznacznie – Hulam.
4. Akcesoria
Obie hulajnogi to dość proste konstrukcje, co w sumie ma zalety – nie ma zbytnio co się zepsuć :) Hulam posiada błotniki, ten tylni teoretycznie może służyć jako hamulec, Hoolay natomiast – nożny hamulec z tyłu decka. Nie ma hamulców ręcznych jak w Oxelo, ale moim zdaniem są one zbędne. A więc remis.
5. Cena
Hulam kosztuje 650 zł
Hoolay kosztuje 790 zł
A więc cenowo Hulam jest nieco korzystniejszy.
Werdykt
Werdykt jest dość trudny. Choć w kilku punktach przeważył nieznacznie Hulam, jest on też nieco tańszy, to jednak wizualnie podoba mi się bardziej Hoolay – kuszą mnie bardzo te decki, obłe kształty chyba też przemawiają do mnie bardziej. A więc jeśli ktoś jest w stanie za wygląd zapłacić nieco więcej polecałbym Hoolaya, w przeciwnym wypadku Hulam. Obie polecam z ręką na sercu, jeździ się naprawdę bardzo podobnie. Na pewno jednak polecam hulajnogę z pompowanymi kołami – to rzeczywiście mega różnica.
Hulam: strona www, Facebook
Hoolay: strona www, Facebook
A co do cen – może uda mi się wykombinować jakieś zniżki dla czytelników :)