Już na samym początku muszę wyjaśnić. Jest wiele rzeczy, które mierzi mnie w obecnych obchodach Powstania Warszawskiego. Po pierwsze narodowcy, którzy oczywiście są pewni, że to ICH święto. Obchodzone w sposób stadionowy, z racami, z wyrykiwanym hymnem. To nie moja estetyka. A na pewno nie moje poglądy.
Po drugie sama marka Powstania, która zaczyna żyć własnym życiem. Koszulki, opaski, całe kolekcje inspirowane powstaniem. Czekam na okolicznościowe potrawy. Trochę zaczyna przypominać mi to góralską kulturę na Krupówkach.
Jest sobota, godzina 14.30. Ogarnęliśmy się weekendowo, trawnik skoszony, chodnik zmieciony. Mary wyrwała chwasty z przodu domu, bo w tym upale rosną bardzo szybko. Śniadanie jedliśmy dość późno, więc dopiero zaczynamy myśleć o obiedzie. Pojedziemy na starówkę, zjemy coś i tam poczekamy do 17.00.
Po trzecie zdaję sobie doskonale sprawę, że patriotyzm czasu pokoju to coś innego niż tylko pamięć historyczna, czy zakładanie koszulek z odpowiednimi napisami. Jak już kiedyś napisałem – koszulka “JESTEM PATRIOTĄ” czyni cię nim w takim samym stopniu w jakim koszulka “JESTEM NAJEDZONY” czyni głodnego najedzonym. Nie. Tu chodzi o sprawy często mniej romantyczne i wzniosłe. Chodzi o to, byśmy pracą organiczną czynili Polskę silniejszą. Płacili podatki, wpływali na otaczającą nas rzeczywistość. Nie śmiecili. Nie robili wstydu za granicą. To od tego wizerunek Polaków będzie jeszcze lepszy, a nasza ekonomia będzie rosła w siłę.
Nie wiemy, czy jechać samochodem, metrem, czy autobusem. Samochodem szybciej i wygodniej, ale będą spore problemy z parkowaniem. Metro nie dojeżdża na samą starówkę. Wybieramy autobus z przesiadką. Już pod Kolumną Zygmunta zastanawiamy się czy iść Krakowskim Przedmieściem, czy Podwalem. W końcu idziemy w stronę Kilińskiego i tam siadamy przy stolikach jednej z restauracji.
Dużo burzy wokół Powstania. Jak co roku ścierają się dwa fronty. Jeden wychwalający je, drugi mieszający z błotem dowódców i mówiący o wielkiej rzezi. Ja nie zabieram głosu. Dlaczego? To może dziwne w czasach internetu i specjalistów od wszystkiego, ale po prostu się nie znam. Nie jestem w stanie ocenić tych decyzji, nie mam takiej wiedzy, nie znam wszystkich faktów, kompletnie nie mogę postawić się w takiej sytuacji.
A już na pewno nie mogę postawić się w sytuacji Powstańców. Czy rzeczywiście było już im wszystko jedno, czy byli po prostu “wkurwieni na Niemców” jak to powiedział w jednym z wywiadów Linda, i po prostu byli gotowi pójść na śmierć dla chwili nadziei? Nie wiem i raczej nie będę wiedział. Relacje Powstańców mówią jasno – mieli dość i byli gotowi zginąć. Łatwo to oceniać z ciepłego fotela.
Restauracja wydaje się całkiem przyzwoita, choć kelnerka wyraźnie nie daje rady. Zbiera zamówienie trzy razy, ciągle o czymś zapomina. My nie wiemy czy zdecydować się na pstrąga, czy kaczkę z żurawiną. W końcu bierzemy jedno i drugie, żurek dla dzieciaków.
Wiecie dlaczego obchody Powstania są tak huczne? Jest na ten temat na pewno kilka teorii, także spiskowych, ale ja mam swoją. Tu nie chodzi tylko o Powstanie Warszawskie. Tu nawet nie chodzi o Polskę Walczącą. Tu chodzi o całość wojny, o całość walk o swoje.
Nie mamy drugiej daty w którą możemy wpompować swoje uczucia, która jest dla nas takim symbolem. Pierwszy września nie jest niczym radosnym ani wzniosłym. Z końca wojny też nigdy się nie cieszyliśmy, bo był on dla nas czymś tragicznym – po tak długim oporze dostaliśmy się pod władanie komunistycznych zbrodniarzy, z reżimu w reżim, z deszczu pod rynnę, od Hitlera do Stalina. Z czego się cieszyć? Ja wiem, pewnie kilka innych dat się znajdzie. Ale tak akurat wyszło.
Ta data jest symbolem, jest takim wentylem, jest momentem w którym gdzieś tam uchodzi z nas ta duma z naszych dziadków, którzy mieli życie kompletnie inne od naszego. Problemy inne od naszych. Tu nie chodzi o to cholerne powstanie, tu chodzi o całą wojnę, o niepoddanie się, o niezłomność, o partyzantkę, o atakowanie szkopów czym się da, nawet kamieniami. O to, że chociaż rzekomi przyjaciele nas wydymali, to nie poddaliśmy się i próbowaliśmy do samego końca.
Myślimy nie tylko o Warszawie i powstańcach warszawskich. Mój wujek – brat mojej Babci – był dowódcą I kompanii I batalionu AK, później dowódcą dywersji bojowej rejonu “Fromczyn”. Był egzekutorem niczym w Inglorious Bastards – musiał uciekać przed ruskimi do USA, gdzie ukrywał się aż do śmierci w 73 roku – cały czas bał się zemsty Sowietów. Myślę też o nim, choć nie mógł wziąć udziału w powstaniu.
Przez tak wiele dekad nie mogliśmy mówić o tych, którzy walczyli. Wykrzywiano historię, wychwalano Armię Ludową. W końcu gdzieś skrywane uczucia musiały wyjść. To już prahistoria, jednak Polacy mają gdzieś tam we krwi pamiętanie o tym co się wydarzyło. Wiem, wiem, przydałaby się nam bardzo umiejętność pracy organicznej, a nie tylko zrywów, ale wiecie co – patrzę na to jak jesteśmy postrzegani za granicą, na wiele innych spraw i myślę sobie, że nam się udaje. Nie musimy już miec kompleksów.
Udaje mi się zjeść zanim wybija 17.00. Wstaję od stolika i idę w stronę pomnika. Jest ciszej niż przed Rotundą, gdzie ostatnio zrobiło się dość stadionowo. Ludzie przystają, samochody się zatrzymują. Stojący opodal radiowóz odpala sygnał. Słychać wycie syren. Jak co roku nie wytrzymuję i lecą mi łzy.
Życie to nie jest bajka dla dzieci. Często nie ma prostych wyborów, choć w internecie wszyscy są specjalistami i wiedzą najlepiej co można zrobić. Naprawdę można jednoznacznie ocenić, czy lepiej poddać się na starcie i oszczędzić życie, czy walczyć? Dlaczego nie poddaliśmy się od razu w 39? Wojna to tragedia, to bezsens. To śmierć milionów ludzi w imię idei narzuconych gdzieś tam na górze. Jakbym zachował się dziś, mając rodzinę? Gdybym stanął przed dylematem – wyjechać z nią, by ją chronić, czy iść na front? To są cholernie trudne decyzje i naprawdę, naprawdę – gówno wiemy, żeby się wypowiadać na takie tematy. Siedząc w ogródku przy stoliku, popijając owoce piwko i myśląc, że to taka większa partia szachów.
Jest rok 2015. I to są moje sierpniowe dylematy. Czy pojechać autobusem, czy metrem. Czy skręcić w lewo, czy w prawo. Czy zjeść pstrąga, czy kaczkę. Czy zapłacić kartą, czy gotówką.
I szanuję tych ludzi, bo zginęli właśnie dlatego, byśmy mogli mieć takie, a nie inne dylematy. Nie wszyscy na świecie żyją tak wygodnie jak my, mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał mieć takich dylematów jak Wujek Zygmunt. Który zostawił w Polsce żonę z dwójką synów. Którzy dorastali wiedząc, że ich ojciec jest Gdzieś Tam Za Oceanem. A on nie mógł się do nich odezwać.
Dlatego się nie mądrzę, ale – jakby to trywialnie dla niektórych nie brzmiało – szanują bardzo tych, którzy mieli trochę bardziej spieprzone życie niż my. A także tych, którzy przeżyli, po to by wpaść w gówniane dekady PRL i uświadomić sobie, że wygrali, ale przegrali.
Hough.
***
P.S. Wujka Zygmunta nigdy nie poznałem, bo umarł zanim się urodziłem. Ale rodzina w erze social media się odnalazła. Jego syn, urodzony w USA, przyjechał tu, by spotkać swojego przyrodniego brata – tego, który został wtedy jako kilkulatek w Polsce. I to spotkanie dwóch braci, którzy widzą się po raz pierwszy mając już siwe głowy było chyba najbardziej niesamowitym chwilą w moim życiu. Ale o tym napiszę może kiedy indziej.