Już niedługo zimowy okres wakacyjny. Znudzeni zimą (choć na razie jej nie widać) ruszymy do biur podróży aby kupić przepustkę w ciepłe kraje. I jak zwykle część z nas skusi się na wyjątkową ofertę turystycznego “szwedzkiego stołu”. Płacisz raz, korzystasz ile chcesz. All inclusive. Dobro naszych czasów. Czyżby?
Nigdy nie kupiłem all inclusive. Z ręką na sercu. Pewnie widziałbym powody dla których mógłbym to zrobić, pewnie też rozumiem dlaczego dla niektórych to dobre wyjście. W większości wypadków jednak to kiepskie rozwiązanie. Z conajmniej kilku powodów.
Ale najpierw krótkie info dla tych którzy nie wiedzą co to takiego. Otóż zorganizowany wyjazd na wakacje możemy zazwyczaj wykupić w co najmniej dwóch lub trzech wariantach wyżywienia. Bed & Breakfast to oferta typowa dla hoteli miejskich w których to przebywamy biznesowo. Niektórzy czasami decydują się na nią na wyjazdach. HB, czyl Half Board to nocleg razem z dwoma posiłkami – domyślnie śniadaniem i kolację (choć można to zmienić). Natomiast słynny “all” to raj na ziemi. Posiłki bez umiaru, alkohol bez umiaru. Słowem – żyć nie umierać…
1. Dobijanie lokalnej gospodarki
Argument pewnie nie trafi do wielu osób bo jest dość altruistyczny w swej naturze, dlatego od niego zacznę – potem będą mocniejsze :) Otóż płacąc za AI zostawiamy gotówkę w Polsce, trafia ona zazwyczaj do centrali sieci hotelowej. Oczywiście hotel kupuje lokalne produkty, zatrudnia ludzi na miejscu, ale to ciągle mało… Przez rozbudowę hoteli AI wiele lokalnych knajp i knajpek upada… I to jest w sumie smutne, bo w nich przecież koloryt większości miejsc.
2. Niewychodzenie z hotelu?
Skoro jesteśmy przy lokalnych knajpach. Ja wiem że każdy spędza wakacje inaczej i nie chcę tego jednoznacznie oceniać, ale… mój felietonowy tryb pisania chyba będzie musiał to wymusić. No nie rozumiem, zupełnie nie rozumiem jak można siedzieć na dupie cały urlop nie ruszając się z hotelu?! W miejscach w których bywałem najczęściej (Kanary) ten tryb wypoczynku jest uprawiany głównie przez Anglików. A dokładnie angielską klasę robotniczą (której dochody pozwalają na pobyt w hotelach ***). Śniadanie w hotelu, potem wycieczka na zarezerwowany wcześniej leżak (nienawidzę tego!), pół dnia przy basenie popijając drinki lub browar, może jakiś bilard. W międzyczasie ryba i frytki, obiad, kolacja. Wieczorem ewentualny spacer do… pubu z brytyjską ligą. Ale lepiej w hotelu, w końcu drinki za darmo. MASAKRA. Jak można nie zwiedzić nic wokoło? I nie mówię wcale i żmudnym objeżdżaniu wszystkich zabytków, nie wszyscy to lubią. Jak można nie wczuć się w lokalną atmosferę bazarów, nie obejrzeć widoków, czy nie spróbować lokalnych potraw? No wiem, można. Ja tego nigdy nie zrozumiem.
A jeśli ktoś jednak chce wyjechać? No cóż, traci jeden posiłek. Zapłacił w końcu za nie, więc jedzenie poza hotelem to jednak przepłacanie :)
OK, są okoliczności łagodzące. Pierwsza z nich to wymuszenie tego trybu wypoczynku. Choćby przez dzieci. Jedziemy z małymi dziećmi, wiemy że musimy spędzić czas głównie w hotelu (choć my wyjechaliśmy dwa razy z dzieckiem – raz 10 miesięcznym, raz 20 miesięcznym i jednak zwiedziliśmy prawie całą Teneryfę i całą Maderę…). Druga okoliczność to miejsce gdzie rzeczywiście wkoło nic nie ma. Podobno jest tak w Egipcie – nie wiem, nie byłem. Ale i tak zastanawiałbym się z innych powodów. Jakich?
3. Jakoś vs Jakość
AI to trochę ściema. Na miejscu zazwyczaj okazuje się, że wcale nie jest tak kolorowo. Po pierwsze jedzenie hotelowe. Jeszcze nigdy nie było tak, żeby mi się nie znudziło przez 2 tygodnie. Z utęsknieniem więc wyczekiwałem lunchu na mieście – odmiana. Hotelowe jedzenie jest po prostu nudne i jednolite. Tak, nawet w hotelach **** choć tam jest nieco lepiej. A drinki? Nie licz na szampana, czy wino. Nie wspominawszy o fikuśnych drinkach. To zazwyczaj driny lane z butelek z napisem “Caipirinha” z dodatkiem wody sodowej. Z kranu. Jak dobrze pójdzie. Bo jeszcze częściej to jednak wódka z colą (lokalną) lub sokiem pomarańczowym przy którym sok Costa to boski nektar. Obostrzenia są wszędzie, wcale tak kolorowo nie jest. Choć piwo to piwo, skoro jest i jest bez limitu…
4. Umiar i samokontrola
No właśnie. Limity. I tak zawsze boję się stając na wagę po urlopie. Gdybym wziął AI bałbym się chyba kilka razy bardziej. Co tam darmowe frytki na kolację w ilości bez limitu i obiecywanie sobie że “dzisiaj tylko sałatka”. To jest zawsze. Ale jeśli miałbym przez 2 tygodnie nie ruszać się z miejsca i mieć darmowe piwo to całość pewnie skończyłaby się tragicznie. Zarówno dla wielkości brzucha jak i dla wątroby. Brr.
Krótko mówiąc jeśli tylko się da unikam AI. I wam polecam to samo. Opuszczajcie ile się da mury hotelu. Wczuwajcie się w lokalne klimaty, o ile są rzecz jasna. A nawet jeśli ich nie ma – czasem turystyczne miasteczko w stylu tureckiego Oludeniz kryje w sobie o wiele więcej ciekawostek niż hotelowy basen! Słyszałem od pewnego małżeństwa o ich znajomych którzy nawet nie zdawali sobie do końca spray na której z Wysp Kanaryjskich byli. “No Kanary. Hotel. Basen. Było super – bo ciepło.” Brr. Hardkor!