Szukałem go. Namiętnie go szukałem. Dobrze to pamiętam, choć minęło już ładnych kilka lat. Żródło moich problemów. TO źródło. Miałem nadzieję, że jeśli je znajdzie, to wszystko się poukłada. Nie to, że problemów miałem specjalnie dużo, prawdę mówiąc patrząc z perspektywy czasu, nie miałem ich prawie wcale. Ale wtedy, mając te 20 lat, byłem pewien, że jest coś co muszę zmienić, coś co muszę naprawić, żeby było mi lepiej.
***
Pamiętam dobrze tę myśl. Myśl która przyszła do mnie niespodziewanie, gdy siedzieliśmy wieczorem w domu. Mary była w ósmym miesiącu ciąży.
– Kotek, a może byśmy polecieli na weekend do Paryża?
– Przecież ja jestem w ósmym miesiącu, nigdzie nie polecimy w najbliższym czasie – odpowiedziała jak zwykle rzeczowo moja lepsza połowa.
No tak. Spóźniłem się o miesiąc, dwa czy trzy. A mogliśmy to zrobić jeszce dwa czy trzy miesiące temu. Loty są dość tanie o ile odpowiednio wcześniej się je kupi, nawet w ostatniej chwili można coś znaleźć. Mamy moich rodziców, którzy zaopiekują się dzieciakami. Dlaczego więc tego nie zrobiliśmy? Dlaczego ja jeszcze ciągle nie widziałem Barcelony, dlaczego Mary ciągle jeszcze nie była w Rzymie? Dlaczego?
Ta myśl zakiełkowała w mojej głowie i zaczęła rozwijać się w jedną z bardziej dręczących mnie spraw. Wiesz, to nie jest tak, że prowadzimy nudne życie. To nie jest tak, że nic nie robimy, czy nigdzie nie wyjeżdżamy. Ale mimo wszystko jest tak wiele rzeczy, które czekają, które odkładamy na później, które po prostu się nie dzieją. Rzeczy, które są w zasięgu ręki.
Codziennie mamy możliwość zrobienia tysiąca rzeczy, ale ich nie robimy.
Patrzę na to zdanie. Z początku wydawało mi się jak wyrwane z amerykańskiej książki o motywacji. Ale teraz wiem, że to jedna z najważniejszych prawd życia, coś czego chcę się trzymać i o czym nie chcę przestawać myśleć. Bo niezależnie od tego na jakim etapie życia się znajdowałem, ile miałem kasy i jakie miałem możliwości, było mnóstwo rzeczy, które mogłem zrobić, ale nie zrobiłem. I mogę za to winić jedynie siebie.
Ułożyłem sobie życie. Systematycznie i powoli wyeliminowałem wszystkie przeszkody i problemy. Usunąłem wszystko to co blokowało mnie w przeszłości. Nie musze zbytnio martwić się o kasę, mam pracę, która nie wymaga codziennego dręczenia się, czy pracy po dwadzieścia godzin. W ciągu ostatniego roku odmówiłem udziału we wszystkich skomplikowanych projektach, wycofałem się ze wszystkiego co mogłoby zawracać mi głowę. Los też się mocno do tego dołożył – o nic się nie martwię, mam zdrowe dzieci, zdrowych rodziców, zdrową żonę. Sam też na nic nie choruję. Doszedłem do momentu o którym marzy tak wiele osób. Wydawałoby się, że nic już nie stoi na przeszkodzie.
A jednak.
Bo kiedy już przestałem szukać jakiegoś zewnętrznego powodu i zwalać to na czynniki zewnętrzne (tak bardzo lubimy to robić) do mojego życia wkradła się RUTYNA. I to jest najgorszy rak toczący nasze dorosłe życie. Działający podstępnie i po cichu, bo znieczulający niczym kleszcz przed ukąszeniem.
Przyrastamy do kanap, do domów, do miejsc. Powtarzamy te same czynności, wracamy do domu tą samą linią. Gdzieś tam w mózgu coraz więcej głosów dostaje stronnictwo mówiące “to jest w porządku”. Ginie w nas ta młodzieńcza chęć zdobywania świata. Wracamy do domu i odpalamy serial, on jest naszym liznięciem wielkiego świata. O tak, seriale, opium dwudziestego pierwszego wieku. A rzeczy, które mieliśmy zrobić później, nadal czekają w Poczekalni Niezrealizowanych Projektów. Miesiąc, rok, dekadę.
Rutyna i lenistwo.
Nie byłem nigdy w USA. Sam nie wiem dlaczego. Wyrosłem na amerykańskiej popkulturze, tak bardzo chciałbym zobaczyć wiele miejsc, dotknąć tylu symboli. Kiedyś było to niemożliwe, dziś stać mnie na bilet, pewnie mógłbym ten wyjazd ogarnąć.
Ciągle nie nauczyłem się gwizdać na palcach. Chciałbym nauczyć się żonglować. Nie skakałem na bungee, nie latałem w tunelu powietrznym. Kiedyś zwalałem to na fakt, że nie ma go w Polsce, a przecież jest teraz pół godziny od mojego domu. Nie odwiedziłem miasteczka z którego pochodzi mój Dziadek, a jest ono niewiele dalej – od lat chciałem to zrobić. Od dziesięciu lat planuję, że zdobędę wreszcie Dużą Odznakę Turystyki Pieszej, co wymaga ode mnie tylko kilku dni wiosną, czy latem. Nie mówiąc już o Koronie Gór Polski. Góry, właśnie. Kiedy przestałem w nie regularnie wyjeżdżać i dlaczego? Kiedy ogarnę wreszcie tatuaż o którym gadam od kilku lat? Spotykamy się z klasą z podstawówki już chyba od pięciu lat. Piszemy o tym na fejsie w specjalnie założonej w tym celu grupie, ale nie ma tej iskry, nikt nie ustali daty i nie powie “przychodzimy!”.
Kiedyś chcę to zrobić. KIEDYŚ. KIEDY?
Nie tłumacz się brakiem czasu, czy kasy. Jest taka grupa ludzi, która wiecznie mówi “oj stary zero czasu, nie mam w co włożyć rąk, zarobiony jestem, kiedy, kiedy?”. Pewnie u części ludzi to prawda, u zdecydowanej większości to po prostu stan umysłu. Ja już wiem, że tu nie chodzi o czas. Ani o kasę.
Nie boję się raczej – jak już pisałem – czterdziestki. Ani pod kątem zdrowotnym, bo wziąłem się za siebie, ani pod kątem wewnętrznego zramolenia, bo to mam nadzieję nie nastąpi. Boję się jednak najbardziej tej wewnętrznej siły, która każe coraz bardziej przyrastać do fotela, która wybiera wygodne koleiny codzienności, która chce włączać autopilota każdego dnia, każdego wieczora. Która wybiera wygodne i znane rozwiązania. Boję się, że będzie starała się przejąć władzę, że będzie chciała grać pierwsze skrzypce. Bo skoro teraz, mając już pieniądze, mając możliwość dania sobie samym dnia wolnego, nie robimy tych wszystkich rzeczy o których marzyliśmy, to kiedy to zrobimy?
Kiedyś? Kiedy będę miał więcej kasy? Kiedy będę miał więcej czasu? Kiedy będę… A co możesz zrobić TERAZ?
Pieprz się, rutyno. Wypowiadam ci wojnę. Tobie i słowu “kiedyś”. A Ty nie szukaj usprawiedliwienia w zewnętrznych problemach, w tym czego Ci brakuje, nie mów sobie co będzie “jeśli”. W każdej chwili życia jest coś co możesz zrobić, co chcesz robić, a czego mimo wszystko nie robisz. Tak, to banał. Życie składa się z takich banałów. Powodzenia!