Nie wiem do końca dlaczego dany film staje się kultowy. To przecież nie zawsze kwestia muzyki, ujęć, głębi postaci. Jedno natomiast jest pewne – oryginalny Blade Runner filmem kultowym jest. Co oczywiście nie oznacza, że jest powszechnie lubiany, ale na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, które pomimo uwielbienia science fiction nie lubią tej produkcji.
Blade Runner 2049 to nie jest film dla każdego, ba, moim zdaniem spodoba się mniejszej ilości ludzi, niż pierwsza część. Niestety nie jest to film doskonały. Fabuła mogłaby być bardziej rozbudowana, wątki transhumanistyczne pociągnięte nieco bardziej. Na moim fanpage pojawiła się opinia, że postacie nie są zbyt dobrze zarysowane i głębokie, ale z drugiej strony, czy były takie w oryginale? Film też jest nieco za długi – przy jego minimalizmie i pewnej pustce (o której za chwilę) czasami wydawało mi się, że jest za długo, a to nie jest dobry znak.
Ale ja spodziewałem się przede wszystkim zabawy formą i może to mnie uratowało – dostałem dokładnie to, co chciałem. A forma jest tu genialna, nie mógłbym dać mniej niż 11/10. I o niej właśnie opowiem. Bo ten film to dla mnie przede wszystkim forma i przejścia. Przejścia we wszystkim.
Forma oryginalnego Blade Runnera jest kultowa. Hipnotyzująca muzyka Vangelisa, przyszłe miasta składające się z olbrzymich, naprawdę gigantycznych budynków. Wieczna noc. Deszcz i neony odbijające się w kałużach. Kosmopolityczna mieszanka z bardzo mocnymi wpływami azjatyckimi. Oraz brud i analogowe posmaki – to znaczy analogowe dla nas, osób żyjących właściwie w czasach, w których dzieje się pierwsza część. To zawsze wychodzi z filmów science fiction nakręconych w latach 70 czy 80 – niby jest nowocześnie, ale monitory coś grube, rozdzielczość słaba, a interfejsy dziwne. I ma to swój urok.
Jak zrobić film, który bazuje na tym, ale nie jest kopią? Który czerpie z tego klimatu, nie odrywa się od niego zupełnie, ale wprowadza coś nowego? Właśnie tak! A odpowiedzią na to jest już sam plakat filmu. Zobaczcie na niego, a następnie przejdźcie po nim wzrokiem, ale od prawej do lewej strony.
Prawa strona to Harrison Ford, czyli Deckard Cain, bohater pierwszej części. Młody, czterdziestoletni (!) łowca androidów. Ta część plakatu jest niebieska. Bo właśnie takie kolory kojarzą nam się z tym filmem. Jeśli ktoś nie oglądał jeszcze pierwszego BR, to oczywiście musi to zrobić. Do wyboru ma dwie wersje – o tej kinowej nie mówię, bo jest po prostu słabsza i bardziej nachalna – myśli bohatera wypowiadane w formie narracji są moim zdaniem zbyt nahalne. Zostaje director’s cut i final cut. Druga wersja ma nieco więcej krwi, ale też jest pokoloryzowana w bardziej zielone tony i ten color grading moim zdaniem jest ładniejszy. Obejrzyj koniecznie jeszcze raz przed sequelem, ten film fajnie pokazuje różnice:
Prawa strona to pomarańcz, która przejmuje pod koniec cały film i gra w nim bardzo ważną rolę.
Początek Blade Runner 2049 nawiązuje mocno w formie do jedynki. Może nie pierwsze sceny (które zapowiadają pustkę, która pojawi się później), ale to co widzimy przez pierwsze pół godziny. Muzyka Hansa Zimmera mocno czerpie z Vangelisa, mamy miasto z wielkimi, przerażającymi budynkami, mamy niebieskie i zielone tony, mamy deszcz i neony.
Czujemy, że to rzeczywiście ten sam świat. Ale później przechodzi to płynnie w coś zupełnie nowego. Niebiesko-zielone barwy przechodzą w pomarańczowo-żółtą scenerię Las Vegas. I powiem szczerze – ona jest tak piękna, że dla mnie to będą jedne z bardziej kultowych ujęć w historii kinematofgrafii sci fi. Może za bardzo się tym ekscytuję, ale zrobiło to na mnie OLBRZYMIE wrażenie.
Miasto ustępuje najpierw postapokaliptycznej pustce – najpierw białej, potem brudno – zardzewiałej, na końcu właśnie nasycono pomarańczowej.
Muzyka Zimmera na końcu przestaje wybrzmiewać mocnym Vangelisem, a uderza we właściwy Zimmerowi sposób. A deszcz ustępuje miejsca śniegowi, który gra w tej części główną rolę jeśli chodzi o pogodę.
Pustce, która w tym filmie jest momentami wręcz totalnie ascetyczna towarzyszy bardzo minimalistyczna muzyka, lub nawet jej brak – mam wrażenie, że jest jej o wiele mniej niż w pierwszej części, nie sądzę też by broniła się sama jak kultowy utwór Vangelisa. Ale z drugiej strony nigdy nie słuchałem Zimmera w oderwaniu od filmów.
No i glitche. Niedsokonałość. Połączona z retro smaczkami – skoro w rzeczywistości filmu minęło tyle lat, a my mamy 2017, można było zastąpić technologię nowszą, mimo to postanowiono pozostawić niemalże oscyloskopowe monitory i lekki posmak lat 80. To też bardzo pasowało. Do tego różnego rodzaju glitche i niedoskonałości – zacinanie się systemów, niedopasowania. Zarówno w systemach w mieście jak i w Las Vegas, w kryjówce Deckarda.
Reasumując – mocne 4.5/5. Wątek (choć z dobrym twisterem na koniec, inaczej byłbym zawiedziony) mimo wszystko nieco prosty, kilka razy pomyślałem “ile jeszcze”, a to oznacza, że film może jest trochę za długi. Nie wyszedłem z kina z myślą “chcę od razu obejrzeć drugi raz!”. Natomiast forma – sama w sobie i jako gradualne przejście z formy jedynki jest arcymistrzowska. Vangelis w Zimmera, niebieski w pomarańczowy, deszcz w śnieg, tłum miasta w pustkę postapo, stara generacja replikantów w nową. To ma w tym filmie chyba największy sens.
Tak więc radzę obejrzeć, ale w skupieniu na formie, najlepiej na dużym ekranie (my oglądaliśmy w IMAX w 4 rzędzie!), bez nastawienia na film akcji.
Aha. Co ważne. Ryan Gosling miał tu więcej min, niż w Drive :D
P.s. Z Cainem to specjalnie ;)