Moje uczucie do filmów, w których motoryzacja odgrywa kluczową rolę, jest trochę jak moje uczucie do samochodów. I nie mówię o tym uczuciu do mojego tatowozu służącego rozwożeniu dzieci do i ze szkół i przedszkoli, a o moim uczuciu do samochodu, który kiedyś sobie nabędę, czyli amerykańskiego klasyka z lat 70. Jestem w stanie dużo mu wybaczyć, kocham warkot silnika i agresywny wygląd Dodge’a Challengera, Chevroleta Camaro czy Forda Mustanga. A niech dużo pali, mam to gdzieś.
Z takimi filmami jest podobnie. Tam nie liczy się głębia bohaterów, czy stopień skomplikowania fabuły. Odbieram takie filmy nie tylko rozumem. Dobra muzyka, piękne samochody, wspaniałe pościgi – tak, mocno doceniam X muzę w jej tradycyjnym, amerykańskim wydaniu. Uwielbiam Drive (choć tam przecież nie do końca chodzi o samochody), cenię wiele innych filmów przez głupie komedie (z Terrence Hillem i Budem Spencerem) z czerwonym buggy z żółtym daszkiem aż po animacje – Auta są nadal w top 10 animacji, które lubię.
Ale… ale tym razem pomimo wielu starań po prostu nic. Nie zaiskrzyło. Nie zaskoczyło. Nie ma chemii między mną a tym filmem. Zupełnie.
Nie wiedziałem czego do końca spodziewać się po tym filmie. Po trailerze myślałem, że to może film dla młodzieży (bo dla dzieciaków chyba nie) i po jego obejrzeniu nadal uważam, że to chyba jedyne rozsądne wytłumaczenie tego, co zobaczyłem. Serio, hype jaki powstał wokół tego filmu kazał mi wierzyć, że czeka mnie przyjemny wieczór przy lekkim kinie akcji. Zawiodłem się srogo.
Film jest strasznie infantylny. Pewnie taka jego konwencja, ale zupełnie jej nie kupuję. W filmach tego typu trawię wiele konwencji – od romantyczno namiętnej i nieco muzyczno mistycznej w Drive, przez muzykalowo śmieszną w Blues Brothers, przerysowaną na quentinowską modłę w Deathproof, pustynno apokalipityczną z Mad Maxa… Mogę tak jeszcze długo. Ale tu?
Przerysowani bohaterowie, którzy od początku wydają się dziwni i nie ratuje tego ani Django, ani Dan Draper, ani Punisher, ani Prot z K-Paxa występujący w głównych rolach :) Miłość głównego bohatera przypominająca Shelly z Twin Peaks też ma w sobie coś dziwnego i choć ich pierwsze dialogi wydają się całkiem fajne i urocze, to miałem jakiś problem z wczuciem się w bohaterów. I nie chodzi o różnicę wieku – lepiej wczuwałem się ostatnio w 12-letnich bohaterów Stranger Things. Zresztą kurde, ja nawet do końca nie jestem w stanie określić wieku tych bohaterów nie zaglądając na IMDB. No tak, on 23, ona 28. A bohaterowie? Nie wiem, wyglądają i zachowują się jak wyrośnięte 16 latki. Namiętność ich związku przypomina namiętność na dyskotece w 6 klasie.
Film jest zbyt mało sensacyjny na film akcji, zbyt mało śmieszny na komedię, zbyt mało namiętny na film o miłości, zbyt prostolinijny na dramat, i raczej nie nadaje się – ze względu na przemoc – na film dla dzieci. Muzyka jest ok, ale nie urywa tyłka, a akcje pościgów – cóż widziałem 100 lepszych filmów w tym temacie.
Kompletnie nie rozumiem fascynacji nim, choć z chęcią zapoznam się z innymi opiniami :) A jeśli kiedykolwiek miałem mindfuck przypominając sobie co innego stworzyła dana osoba, to Edgar Wright wygrywa. Przecież reżyserował także uwielbiane przeze mnie Hot Fuzz, czy przekultowy, przefantastyczny, będący na mojej top 10 – Scott Pilgrim vs the World!!!
Nie wiem, zupełnie nie wiem jak to wytłumaczyć.