W związku z sytuacją w USA, oraz #blacklivesmatter, w sieci pojawiło się jak zwykle mnóstwo komentarzy, w dużej mierze odnoszących się do ulubionych przez internautów kwestii nazewniczych. No bo dlaczego to obraźliwe, dlaczego tak nie można, a właściwie co można i ta całą cholerna polityczna poprawność!
Zanim jednak przejdę do samych kwestii nazewniczych, kilka słów o tradycyjnie surowych i jednostronnych ocenach, które łatwo wygłasza się siedząc w ciepłym fotelu, gdzieś w Polsce.
Dzieje się
Otóż tak, to co dzieje się w USA nosi ślady rebelii. Nie chcę teraz roztrząsać czy sterowanej, czy nie sterowanej i w jaki sposób, chciałbym tylko odnieść się do tego co rzeczywiście się tam dzieje. Niszczenie mienia zawsze jest złe, gdy myśli się o tym na chłodno. To znaczy ja bardzo bym chciał, żeby wszelkie zmiany które dzieją się na świecie, nie powodowały ofiar, nie powodowały strat i ogólnie odbywały się łagodnie i pokojowo. Ale życie niestety jest bardziej skomplikowane. I kiedy mocniej się zastanowicie – większość buntów, rebelii, czy dużych protestów w historii, obejmowała w swym rozmachu niszczenie mienia.
Dlaczego? Ano dlatego, że dość często buntujące się „doły” czują się na tyle pokrzywdzone, że nie uważają tego mienia za wspólne. Bo są z jakiegoś powodu wykluczeni. Lub po prostu tak krytycznie wkurwieni i niesieni emocjami, że jest im wszystko jedno. I tak, różnego rodzaju rewolty i powstania, które odbywały się w Polsce, też przecież były pełne zniszczeń. Zbrojne powstania – listopadowe, czy styczniowe – ale także bliższe, choćby grudzień 1970. Otóż moi drodzy w grudniu 1970 roku demonstranci podpalili 17 budynków i kilkadziesiąt samochodów oraz obrabowali 220 sklepów. I co, oni mogli?
Owszem, cierpią na tym zwykli ludzie, bo to przecież są prywatne sklepy i czyjaś własność. I tak, generalnie to jest złe. Ale nie jestem w stanie jednoznacznie tego ocenić, bo niestety tak właśnie wyglądają rewolty, a pokojowe próby wyrównania szans społeczności afroamerykańskich nadal się nie udały.
Ale gdzie jest problem?
Problem istnieje i nie trzeba być specjalistą od USA, żeby o tym wiedzieć. Wystarczy liznąć nieco popkultury, bo akurat to zjawisko nie jest wymyślone, a ilustrowane w tysiącach filmów, seriali, czy książek. Historia naszego gatunku potoczyła się tak, że rzeczywiście pewne społeczności traktowały inne z wyższością. Wykorzystywały, handlowały ludźmi, traktowały jak bydło, czy wręcz eksterminowały. „Supremacja białej rasy” to nie tylko mokry sen Hitlera. To działo się wieki wcześniej – całe „odkrycie Ameryki” to nic innego jak początek wielkiej rzezi ludzi mieszkających tam od dziesiątek tysięcy lat. Mieszkańcy Afryki mieli to nieszczęście, że byli traktowani jeszcze gorzej, o czym przecież nie muszę Wam pisać, bo czytaliście to już w lekturach z podstawówki.
Mamy XXI wiek. Jako gatunek ludzki poszliśmy dość mocno naprzód w wielu kwestiach, co przynajmniej w naszym kręgu kulturowym zmniejszyło znacznie przyzwolenie na agresję, przemoc fizyczną jako sposób rozwiązywania sporów, a także zwiększyło szeroko rozumianą dyplomację i delikatność. Oczywiście nie wszędzie i nie u wszystkich, ale skoro całkiem spora część Polaków rozumie, że mówi się dzisiaj raczej „pani sprzątająca”, a nie „sprzątaczka” (bo to drugie ma negatywny wydźwięk) to zgodzicie się ze mną, że sporo się tu zmienia. Dzieciom też tłumaczymy, żeby nie mówiły w autobusie „Co to za gruba baba?”, prawda?
USA to kraj o dużym rozwarstwieniu, które wynika w dużej mierze z mocno liberalnego systemu gospodarczego i bardzo umocnionej klasie miliarderów i multimiliarderów. To oczywiście nieco osobny i obszerny temat, ale wtłaczany tam przez lata mit amerykańskiego snu jest właśnie mitem, a dziedziczenie biedy i całe rzesze ludzi, których nie stać na opiekę medyczną i edukację – faktem. Notabene właśnie brak dostępu do edukacji powoduje, że kolejne pokolenie biedoty, nie wychodzi poza swoją klasę społeczną. Bo nie ma edukacji, kapitału intelektualnego, czy nawet nadziei. A odmienne od tego przypadki są tylko odmiennymi przypadkami.
I tak, w tych niższych warstwach jest mnóstwo ludzi pochodzenia afroamerykańskiego. W dużej mierze także dlatego, że przez dekady traktowani byli jako ludzie gorszej kategorii i żyli często w osobnych społecznościach. Co więcej, nawet dziś na południu USA są miejsca, gdzie osoba czarnoskóra nie może skorzystać z hotelu, czy w ogóle zostać na noc. Mnie to się nie mieści w głowie. Więc tak, rasizm w USA to fakt. Co tragikomiczne – w kraju, który dziś właściwie składa się prawie tylko z potomków imigrantów.
Ale tu nie chodzi tylko o to, to protest w dużej mierze społeczno – ekonomiczny i klasowy. Ale też dotyczący społeczności afroamerykańskich, bo to jest fakt, że często nadal traktowani są oni gorzej, także przez policję. I ta śmierć była kroplą, która przelała czarę goryczy.
Ale wróćmy do dyskusji o nazewnictwie.
To jak mam ich nazywać?!
Ten argument pojawia się co chwilę. A ja wtedy odpowiadam przewrotnie:
– Ale po co chcesz „ich” w ten sposób nazywać?
Tak serio. W jakim celu? Kiedy miałeś taką potrzebę? Mówię na codzień, nawet przy spotykaniu takich osób? Tak, dziś sytuacja rzeczywiście wymaga jakiegoś odniesienia się do kwestii tej społeczności, ale tak szczerze przez znakomitą większość swojego życia nie miałem w ogóle potrzeby mówienia o kimś znajomych, czy nieznajomym w kategorii koloru skóry. Nie zgłaszałem przestępstwa które popełniła taka osoba, nie miałem żadnej innej potrzeby w tym względzie. I myślę, że większość z Was też.
Co więcej miałbym problem, bo te sztywne kategorie kolorystyczne są strasznie niewygodne i trącą starymi czasami, gdzie mieliśmy tych „dobrych, cywilizowanych Europejczyków” i „dzikusów”. To oczywiście dziś absurd i nieprawda, ale zastanawiam się – gdzie „zaczyna się” osoba czarnoskóra. W sensie ile procent ciemnoskórych przodków musi mieć, by o niej tak mówić? A Hindusi? Jak o nich mówić? Że co, że „beżowi”? A ci z północy, o mocno białej skórze? Gdzie zaczyna się „prawdziwy biały”? Na Uralu? A na południowy wschód robi się bardziej beżowo, czy żółto? A Afryka – czy „czarny” to tylko taki heban ze środkowej Afryki, czy może też północ też się „łapie”? A Hiszpanie z Andaluzji mający jeszcze częściowo przodków afrykańskich?
A Brazylia? To czarni, czy beżowi? A ogólnie mieszkańcy Ameryki Południowej, którzy o wiele więcej niż ma to miejsce w USA, wymieszali się genetycznie z ludnością miejscową? Czy istnieje też potrzeba nazwania ich jakoś? „Czerwonoskórzy” jak w książkach o Indianach Ameryki Północnej z XX wieku? Ja przeżyłem jako dziecko niezły szok, gdy dowiedziałem, że de facto wcale nie mają czerwonej skóry.
Znam osobiście nieco ciemnoskórych osób i one jednoznacznie nie chcą, by mówić o nich „Murzyni”. Słownik żyje, a słowo to zgarnęło mnóstwo negatywnych konotacji. Mówi się, że ktoś jest „czyimś Murzynem”, że tu śmierdzi „jak z murzyńskiej chaty”. Dziwicie się, że ktoś nie chce, by używać tego słowa? Ja nie. A dziś nie używamy wielu słów, których kiedyś używaliśmy. Nie mówi się „inwalida” tylko „niepełnosprawny” albo coraz częściej po prostu nie mówi się o tym, gdy nie trzeba. Mam kumpla bez nóg, który jeździ na wózku i to nie jest tak, że jedyne co można o nim powiedzieć, to fakt, że jest na wózku. Owszem, temat czasem się pojawia, ale głównie z jego strony, gdy o tym żartuje.
Wiecie, gdy próbuję sobie pewne kwestie wyobrazić, zawsze wymyślam podobne zjawiska, które mogą dotyczyć mnie. Tu nic równie silnego nie wymyślę, ale mogę spróbować.
Nie lubię, gdy jeżdżę do innych miast i traktuje się mnie per „warszawka”. Owszem, pewnie iluś mieszkańców stolicy zalazło za skórę ludziom z innych miast, ale ja osobiście nic im nie zrobiłem. Mimo to często – choćby w dowcipach – tak się do mnie ktoś odnosi. Ja akurat mam cięty język, ale zazwyczaj go zagryzam. Przecież mógłbym się odgryźć komuś, że jest prowincjonalnym kmiotem z kompleksami. Ale po co?
Ale to jednak zły przykład. Weźmy na tapetę co innego. Inną kwestię co do której nie mam zbytniej kontroli, a która niby nie jest negatywna. To, że jestem niski i łysy.
Może nie jestem przesadnie niski – mam 173 cm wzrostu – ale swego czasu było to dla mnie traumatyczne. Wiecie liceum, te sprawy, tony kompleksów. I tak, siedziało to we mnie latami – częściowo wymyślone przez moją głowę, częściowo rzeczywiście gdzieś tam w tekstach innych ludzi. Tak już wyszło, że choć obiektywnie fakt bycia niskim, czy wysokim nie zmienia nic w większości kwestii (może oprócz sięgania na wyższe półki i uderzania się głową w niski sufit) to z różnych powodów to ten niski zawsze jest postrzegany nieco gorzej. I pewnie nadal to we mnie siedzi. To samo z włosami – gdy już wyzbyłem się kompleksów wzrostu, zacząłem łysieć. I tak, to był z początku olbrzymi problem. Nie mam już obu – przynajmniej na poziomie świadomości – ale szczerze mówiąc nie czułbym się jakoś zajebiście, gdyby mówiono o mnie „no wiesz, ten mały i łysy”. Oczywiście w sytuacji, w której nie trzeba. Za to „typ z niebieską/zieloną brodą” ma już zupełnie inny ładunek, w dużej mierze dlatego, że nie ma ładunku negatywnego oraz dotyczy pewnego mojego wyboru.
Kurcze, nie mówimy publicznie w XXI wieku o ludziach „ten grubas”, czy „ten jąkała”, czy „ten z nosem jak kartofel”.
Tym bardziej więc nie widzę sensu mówienia o czymś takim jak ilość pigmentu w skórze, wtedy gdy nie rozmawiamy o kolorach, czy kosmetykach! Jest lepiej, gdy będzie to „przezroczyste”. W sensie, gdy nie będziemy o nim mówili, gdy nie będziemy musieli. Zupełnie jak o kolorze włosów. Ja zupełnie nie rozkminiam ludzi pod tym kątem – nie zastanawiam się czy ktoś jest blondynem, czy brunetem i chyba nie mówiłem o kolorze włosów moich znajomych, jeśli rzeczywiście temat specjalnie tego nie dotyczył.
No więc jak w końcu?
Ja wiem, że w tym się można pogubić. Po pierwsze bo to kwestie delikatne. Po drugie – bo ewoluują. Gdy byłem mały, mówiliśmy „głusi”. Potem dowiedziałem się, że powinno się mówić „niesłyszący”. A potem… że jednak nie. Bo to podkreśla pewną wadę, brak czegoś. I tak głusi wolą, by mówić o nich „głusi”. I niech tak będzie!
To znaczy nie będę mówił zawsze „Ten głuchy”. Powiem Piotrek, powiem Alicja, powiem jakkolwiek inaczej, ale nie będę musiał od razu wyciągać kwestii upośledzenia słuchu. Podobnie jest tutaj – jeśli osoby o ciemnym kolorze skóry mają z tym problem, to nie nazywajmy ich w ten sposób. Kropka. Ja w ogóle nie mam potrzeby używania tego jak już pisałem – jak będę świadkiem przestępstwa, które popełni rodowity, ciemnoskóry Kenijczyk, to pewnie w rysopisie podam „ciemną skórę” obok koloru włosów, czy wzrostu. Natomiast nie mam potrzeby podkreślania tego.
A jeśli już będę musiał – powiem Afroamerykanin, gdy będzie chodziło o ciemnoskórego Amerykanina, chociaż będę miał problem z ciemnoskórym Polakiem, potomkiem Kenijczyków. Może powiem o nim Afropolak, choć czy mówię też o „Japonopolakach”? Jeszcze raz – rany, po co?
O moim ukochanym kumplu Virenie, mówię „Hindus” choć to zupełnie co innego, bo po pierwsze to określenie narodowości, a nie koloru skóry, a po drugie w przypadku Indii to swoisty bagaż kulturowy i tradycja, której on się nie wypiera. Ale nie muszę mówić o gościu który przywiózł mi jedzenie „Hindus przywiózł żarcie”. Kurier mi je przywiózł. Kolor jego skóry i pochodzenie nie musi mieć tu żadnego znaczenia. Tym bardziej, że równie dobrze może być rodowitym londyńczykiem, mówić pięknym cockneyem i być protestantem.
Wyrzućmy to z głowy
Jesteśmy społeczeństwem etnocentrycznym, jesteśmy wychowani w społeczeństwie dość jednolitym. I to niestety w wyniku olbrzymiego gwałtu na naszej kulturze – Polska była historycznie bardzo „multi kulti”. I to nie wieki temu, przed wojną. Nadal w wielu miejscach w Polsce widok osoby o innym kolorze skóry szokuje. I niestety budzi złe skojarzenia.
A rolą nas – inteligentnych dorosłych osób, mam nadzieję, że do takich się zaliczasz – jest zgrabnie poruszać się w tym świecie. Po to, by nie sprawiać innym przykrości, nie uderzać w ich kompleksy i nie rozdrapywać ran. Bo po co?