Jestem do dupy. Pewnie nie spodziewałeś się tych słów po mnie, być może nie spodziewałeś się nawet po nikim innym oprócz siebie. W perfekcyjnym świecie pełnym instagramowych migawek z wakacji, uśmiechniętych dzieci odprowadzanych do szkoły, świecie wyglądającym jak amerykańskie miasteczko Pleasantville, gdzie mama nalewa sok pomarańczowy i serwuje płatki, a ojciec zakłada kapelusz i z uśmiechem idzie do pracy, nie ma miejsca na takich jak ty. Czujesz się jak nieudacznik, czujesz, że to co robisz nie ma sensu. Tak, znam to. Byłem tam nie raz. Serio, serio. Nawet całkiem niedawno.
Jeśli miałbym wskazać na dwie ścierające się we mnie siły, dwa walczące ze sobą demony, to jednymi z głównych pretendentów do pierwszego miejsca byłby Demon Ambicji i Perfekcjonizmu ścierający się z Demonem Odpuszczania. Gdy mocniej się zastanowię, całe moje życie to obserwacja ich walki, a może nawet branie w niej udziału, bo przecież te demony to część mnie.
Go! Go! Go!
Wychowałem się na kulturze amerykańskiej i latach 90. Ta pierwsza pod płaszczykiem pięknych filmów wpajała we mnie, że mogę wszystko osiągnąć gdy odpowiednio się postaram, odzyskana zaś w latach 90 wolność gospodarcza tylko wtórowała i mówiła „weź się za siebie”. To wszystko mocno okraszone nadzieją rodziców, że zostanę KIMŚ. Zupełnie ich za to nie winię, po dekadach bylejakości i równania w dół, marzenie zostania KIMŚ było jednym z najważniejszych dla tamtego pokolenia. Tak więc starałem się i próbowałem, mając gdzieś w głowie nadzieję na znalezienie Tego Idealnego Zawodu, czy osiągnięcia Ważnego Statusu Społecznego. Zdanie matury było oczywistym musem, oczekiwanie pójścia na studia oczywiście też. Nie tylko ze strony rodziców – dziadkowie, społeczeństwo, ja sam, wszyscy. Musisz! Przecież studia to podstawa, bez tego nie osiągniesz Dobrego Zawodu, a bez tego na pewno nie zostaniesz Kimś.
Buntowałem się. Gdzieś tam w środku się buntowałem, bo nie czułem tej potrzeby, ale wtłaczana zewsząd potrzeba parcia naprzód wsiąkała przez skórę i stała się częścią mnie. Niechcianą, immanentną częścią. Demon Odpuszczania próbował dojść do głosu i często mu się to udawało. Ale gdy już siedział przy sterach, zamiast odpuścić lekko, odpuszczał po całości. Nie kończyłem, nie rozpoczynałem, miałem w dupie.
Odpuszczałem.
Coraz częściej odpuszczałem, powodując u siebie straszliwe wyrzuty sumienia i poczucie winy. Moja skala przestała być liniowa, miała tylko dwie podziałki – 100 oraz wszystko to co jest poniżej. Gdy nie miałem maxa, miałem zero. Nie potrafiłem zupełnie cieszyć się z tego, co osiągnąłem. Choć część mnie głośno krzyczała „jest dobrze, wystarczy!”, demon perfekcjonizmu wpędzał w kompleksy.
– Spójrz. – mówił. – Przecież inni zrobili to lepiej.
Tak, zrobili. Nienawidziłem ich za to. Nienawidziłem kujonów z pierwszej ławki, nienawidziłem tych kur w pierwszym rzędzie chodzących na każdy wykład i dziubiących swoimi długopisami w zeszyty. Tych wszystkich chwalących się swoimi SUKCESAMI i klakierów mówiących „wow, super, sukces, sukces!” Choć sam potrafiłem jako człowiek renesansu osiągnąć wiele na wielu różnych polach, nie potrafiłem być z siebie zadowolonym. Mówiłem w pięciu językach, miałem uprawnienia żeglarza, ratownika wodnego, odznaki turystyczne, grałem na gitarze i harmonijce, występowałem na scenie, gotowałem i grillowałem, imałem się dziesiątek rzeczy w których byłem naprawdę niezły. Ale demon ciągle żądał więcej.
– Przecież stać cię na więcej. Nie wykorzystujesz swojego potencjału.
I tak szamotałem się pomiędzy gonitwą za króliczkiem sukcesu, a totalnym odpuszczaniem, bo przecież nigdy go nie dogonię. Odpuszczałem tak dużo, że gdy po latach z testu u psychologa wyszło mi, że jestem perfekcjonistą, w pierwszej chwili pomyślałem, że pomylono testy. JA? Perfekcjonistą?!
Kim jestem?
To pytanie pojawiło się u mnie zaraz przed czterdziestką i nie chciało dać mi spokoju. Byłem niby wspólnikiem i twarzą dość znanej marki koszulkowej, blogerem którego miesięcznie czyta tyle osób ilu mieszkańców miała starożytna Grecja. Ale kryzys wieku średniego uderzył bezlitośnie i pytał mnie bezustannie – „czy jesteś KIMŚ?”
„Pewnego dnia
zrozumiałem, że ja
nie umiem nic”
Autobiografia, Perfect
Bo cóż to znaczy być blogerem? Dziennikarz, pisarz, oficer policji, lekarz. Prawnik, pilot, dyrektor. Jest tak wiele oczekiwań zaszczepionych jeszcze w XX wieku, że nie jestem w stanie się ich pozbyć. Przecież wiem dobrze, że dziennikarz może pisać słabej jakości teksty do szmatławca, a malarz namalować jeden obraz i mieć kryzys twórczy. Wiemy to wszyscy. Mimo to, spotykając innego człowieka pytamy od razu „Czym się zajmujesz?”. I choć rzeczywiście jest w tym pytaniu ileś prawdziwej ciekawości, to podszyte ono jest zazwyczaj gotowością do wrzucenia do odpowiedniej szufladki. Bo tak zostaliśmy nauczeni.
Czy ja rzeczywiście muszę być KIMŚ? Pamiętam to ukłucie dumy, gdy zostałem poproszony kilka lat temu o poprowadzenie zajęć dla studentów pewnej uczelni. – Czy mogę już nazwać siebie WYKŁADOWCĄ? – brzmiała pierwsza myśl w mojej głowie. Serio? W swoim życiu prowadziłem wiele więcej ciekawszych i bardziej wartościowych szkoleń, ale to właśnie teraz poczułem, że dotykam nieznanego mi do tej pory poziomu. Dziadku, gdybyś żył, byłbyś dumny!
Co osiągnąłem?
Pisałem ostatnio o tym jak bardzo momentami dołuje mnie bycie twórcą internetowym. Jak zagubiony jestem, gdy widzę, że nie mam tylu lajeczków na fanpejdżu, co twórca który zaczął tworzyć dwa lata temu. Że laska pokazująca tyłek na Insta ma 10 razy więcej serduszek niż ja. Że nagrywam filmy na Youtube od 2 lat, ale nie mam nawet 10 tysięcy subów. Że większość filmów ma poniżej tysiąca obejrzeń. Czy to w ogóle ma sens? Co ja robię, po co ja to robię?
To cholerne poczucie, że żyjemy po to by zawodowo zostać Sam Nie Wiem Kim jest w nas często tak silne, że mam wrażenie iż nie da się go wyrwać zaprzegiem konnym, albo traktorem o pojemności dwa czterysta.
Pamiętam, gdy na jednej z imprez studenckich w moim domu, przyszedł razem z połową wydziału medycyny, gdzie studiowała moja siostra, młody chłopak, który był kierowcą. TIR-a. Kierowca TIR-a? Serio? To wydawało się tak absurdalne, choć z perspektywy czasu myślę sobie – DLACZEGO?
Dlaczego więc po prostu nie odpuszczę?
– Ha! – mówi natychmiast demon. – Chcesz być mało ambitny? Pff, to takie proste. Historia ciebie nie zapamięta.
Wiem, że jestem wzorem dla niektórych osób. Część z nich czytając ten tekst sprawdziła pewnie kilka razy, czy to nie czyjś wpis gościnny. Mówiliście mi to nie raz w twarz, czasem po pijaku, czasem nawet ze łzami w oczach. Jak to możliwe, że ja mam tak niskie mniemanie o sobie? Mam przecież dom, samochód, pieniądze, żonę, trójkę zdrowych i fajnych dzieciaków, żyję dobrze z rodziną. Niestety to tak nie działa. Dopóki demon chorej ambicji, demon gnojenia siebie będzie krzyczał „nie jesteś wystarczająco dobry”, moja ocena siebie nie będzie zmieniała się, choćbym uratował świat przed zagładą. – Pofarciło ci się – powie demon. – Dobrze, że ludzie nie dowiedzieli się, że tak naprawdę jesteś Nikodemem Dyzmą. Że król jest nagi, co? A teraz weź się do roboty i coś wreszcie osiągnij.
„Good enough is good” – jak mówią Szwedzi. Kocham amerykańską popkulturę, ale rzygam tym pędem do doskonałości, tymi dyplomami wieszanymi na ścianach, czy wyścigiem na oceny. I to właśnie to szwedzkie podejście do życia jest tym, czego próbuję uczyć się każdego dnia. Stawiam sobie małe cele, spełniam je, uczę się cieszyć, gdy je spełnię. Nie wtedy, gdy zrobię je na 100%. Wtedy, gdy zrobię to wystarczająco dobrze.
Większość z nas wiedzie normalne życie. Większość z was o wiele „normalniejsze” od mojego. Czy to oznacza trwanie do końca swych dni w przeświadczeniu przegrania tej Wielkiej Gry? Czytania kolorowych gazet i śledzenia losów gwiazd z naszego, szarego miejsca w naszej rzeczywistości? Czekania jak na widowni telewizyjnego show, aż to ty zostaniesz wybrańcem, który zejdzie na dół do prowadzącego i zaistnieje w świetle reflektorów?
Ja lubię sukcesy!
Nie zrozum mnie źle. Nie krytykuję tych z jasnym i wyraźnym celem w życiu. Tych, którzy wspinają się po różnorakich drabinach, tych, których to napędza i którym daje szczęście. Po prostu nie musisz być jednym z nich. I zupełnie nie oznacza to bycia przegrywem. Być może jesteś jednym z tych, którzy nie wspinają się na szczyty na czas, a tym, kto idzie powoli głównie po to, by podziwiać widoki. To też nie znaczy, że to jakieś dwa osobne zbiory ludzi.
Lubię swoje sukcesy. Nie jestem w stanie bez nich żyć. Gdy odpuściłem zupełnie, czułem pustkę w życiu, czułem się jak emeryt, który poszedł na emeryturę zbyt wcześnie. Nie potrafiłbym tak trwać. Uświadomiłem sobie natomiast, że nie będę szczęśliwy, dopóki:
- nie będę pewien, że sukcesy, które osiągam, to coś, czego sam chciałem, a nie czego oczekiwali ode mnie inni
- będę w stanie cieszyć się nimi i doceniać samego siebie
- nie będę co chwilę mówił sobie, że inni zrobili to lepiej, a ja zrobiłem do niedostatecznie dobrze.
No właśnie.
Zbudowałem w tym roku płot w ogródku. Postawiłem zajebisty domek na drzewie. Przede mną piec do pizzy, który chcę wybudować własnymi rękami. I parę innych celów. Że takie zwykłe, techniczne, ręczne? Że nie zdobywam świata, nie wygrywam jakiejś rundy finansowania, nie kończę MBA, nie planuję podróży dookoła świata? No nie. Widocznie nie potrzebuję. W tym roku wreszcie spróbowałem wakeboardu.
Muszę za to w przyszłym roku mieć jeszcze ładniejszy trawnik, przyczepić wreszcie haki na rowery w garażu, uchwyt na flagę przed domem, naprawić drukarkę 3D.
Zacząć znowu regularniej ćwiczyć i zdrowiej jeść. Zrzucić te parę kilo, które znowu się odłożyło. Zaplanować tatuaż, na który pomysł mam już od 10 lat.
Spędzać więcej czasu z dzieciakami na planszówkach, mniej się na nich denerwować.
Good enough is good
W pełni szczęśliwy będę wtedy, gdy zrozumiem, że mogę iść naprzód swoim tempem, że nie muszę być nawet w pierwszej dziesiątce osób, które zdobyły tę górę. Że ja właściwie wcale jej nie zdobywam. Że przyszedłem podziwiać widoki. A sukcesy? Nie muszą być duże. Mogą być dostatecznie duże. Ważne, żebym sam potrafił się z nich cieszyć. Żebym zaczął cenić samego siebie. Tę drogę już odkryłem dawno, teraz muszę jeszcze nauczyć się nią iść.
Bo być może myślisz, że taki byłem, bo często o tym pisałem. O tym, by cieszyć się życiem, by nie gonić za kasą, by korzystać z każdego dnia. Tak, ale to tylko część mnie. Część, którą ciągle odkrywam, którą próbuję odgruzować, wyciągnąć spod zwałów oczekiwań społecznych wtłoczonych we mnie przez lata przez ludzi wokół, czy przez samego siebie. Uświadomienie sobie czegoś nie oznacza, że umie się tą drogą iść.
Jesteśmy na tej drodze razem. Na pewno nie jesteś sam.