Siedzę w wielkim drapieżnym ptaku i wyglądam przez okno. Słońce odbija się w wielkim skrzydle i wystającym spod niego silnika potężnego Dreamlinera. Na górze blask słońca, na dole tafla Bałtyku. Za chwilę ocean. W słuchawkach ZZ Top przekonują mnie, abym oddał im całą swoją miłość. Lecę. Lecę i prawdę mówiąc nadal nie do końca wierzę, że to się dzieje. Że to wreszcie się dzieje.
***
Możesz kompletnie nie roumieć mojej ekscytacji. Może byłeś już nie raz w USA, może nie trawisz tego kraju z tych czy innych względów. Żeby mnie zrozumieć, musimy cofnąć się w przeszłość, w smutne lata 80, do pokoju z meblościanką i plakatami z Bravo. Pokoju w którym mieszkał Michał lat 8, 10 czy 14. I jak wielu chłopaków i dziewczyn w jego wieku zastanawiał się dlaczego życie jest tak szare, bure i nijakie.
Bo było. Co prawda tu w Warszawie było znacznie lepsze niż życie wielu innych dzieci w Polsce, ale nie oszukujmy się – zbyt kolorowe to ono nie było. Kolory oznaczały zazwyczaj tani szmelc ze wschodu, brzydkie, podrabiane wprasowanki na koszulki, czy rzeczy z Pewexu na które niezbyt było nas stać.
Ale nie trwało to zbyt długo, bo już po kilku latach świadomego istnienia w tej szarudze życia, żelazna kurtyna postanowiła z początku nieco się podziurawić i w końcu opaść. I wtedy z telewizorów przypłynął do nas zupełnie inny świat. Świat lepszy, świat amerykański. Wdarł się do naszej wybraźni i totalnie nią zawładnął.
Świat amerykańskich koledży i kolorowych kurtek, świat ulic przecinanych pod kątem prostych i wyścigów ulicznych, świat policjantów jedzących donuty i noszących złote odznaki. Świat, na którym prawdę mówiąc się wychowaliśmy. Nasz – ten realny – stawał się wprawdzie coraz bardziej kolorowy i powoli odzyskiwał blask, ale to właśnie w tamtym zamieszkały nasze marzenia, to właśnie tamten pochłanialiśmy w kolejnych odcinkach różnorakich seriali czy filmów. I choć wiem, że nie wszyscy oddali mu się w pełni, to przyznam się od razu – mnie pochłonął bez reszty.
Już pod koniec podstawówki polerowałem amerykański akcent i wychwytywałem niuanse w jego różnych odmianach, uczyłem się informacji o różnych stanach, czy czytałem o kulturowych odmiennościach. I prawdę mówiąc dziś, z perspektywy ponad 30 lat od tamtego czasu, zdaję sobie doskonale sprawę, że tamten świat stał się moim równoległym światem, w którym żyję do dziś. Światem, który przecież znam nadal z dziesiątek filmów i seriali, które pochłaniam co roku.
To prawda, moje uwielbienie do wielu amerykańskich kwestii po latach zmniejszyło się drastycznie. Od samego “odkrycia” Ameryki przez Kolumba, które obecnie traktuję jako inwazję, od podejścia do Indian, których nie widzę już na westernowy sposób jako strony atakującej, a broniącej się przed najeźdźcami. Widzę wyraźnie, że ekonomicznie amerykański sen to nic innego jak przykład na to, że wolny rynek tak naprawdę działa tylko dla wąskiej grupy najbogatszych i nie tworzy szczęśliwego społeczeństwa. Jednak w warstwie moich wyobrażeń, czy fabuły, nadal ten świat niesamowicie mnie fascynuje. Świat, który po części nie jest przecież prawdziwy, bo w dużej mierze filmowo podkoloryzowany, ale w wielu obszarach tak dobrze przeze mnie poznany, że jest jak prawdziwy – gdzieś tam po drugiej stronie oceanu, a może szklanej ściany mojej wyobraźni.
Nie byłem nigdy w USA, bo nie było okazji. Służbowo nigdy mnie tam moje ścieżki nie zawiodły, a prywatnie najpierw nie było środków (lot wydawał się zawsze gigantycznym wydatkiem), a później dzieci, codzienność i planowanie, że “kiedyś”.
***
Zamykam oczy. Widzę setki scen, slajdów, motywów i miejsc. Czas nie ma znaczenia, jestem na raz dzieciakiem na BMX, szesnastolatkiem i sobą.
Widzę Nowy Jork. Pełen gangów – Irlandczyków, Włochów, Portorykańczyków. Kultowe miejsca, dziesiątki scen z filmów Marvela. Amerykańskie hydranty i schody przeciwpożarowe z któych spada się wprost do stojącego obok kontenera na śmieci. Bezdomnych grzejących ręce nad płonącą beczką. Żółtą taksówkę i żółte pasy na jezdni. NYPD – parę gliniarzy wcinających pączki i słuchających radiowych kodów. Copy that. Roger that. Officer down. Send backup. Anything you say may be used againts you. Weźcie mnie – chcę wejść na komisariat, zobaczyć posterunkowego siedzącego w akwarium za żaluzjami i napić się kawy z dzbanka. Podejść do niego, oddać mu odznakę i broń, po czym kontynuować śledztwo na własną rękę, by dowieść swojej niewinności. W końcu dał mi partnera, którego nie chciałem. Jeszcze nie wiem, że okaże się w porządku. Poza tym ja pracuję bez partnerów, po tym jak ostatni zginął na moich oczach.
Wchodzę na dach jak Spiderman, Daredevil, albo Punisher. Zeskakuję do baru z czerwonymi, skórzanymi siedzeniami i zamawiam coś u kelnerki w seledynowym fartuszku. Biegnę do sklepu i wynoszę zakupy w papierowej torbie bez uszu. Pakuję je do mojego sedana oklejonego drewnopodobną okleiną i jadę na przedmieścia, między rząd identycznych domków z ogródkami bez ogrodzenia i równo przystrzyżonymi trawnikami. Wbijam się do domu przez okno, po drabinie. Okno podnoszone do góry rzecz jasna. Rano zbiegam na dół, zjadam na śniadanie płatki, popijam sokiem pomarańczowym i wybiegam do samochodu.
Mijam high school z wielkim drzewem na dziedzińcu i grupką umieśnionych chłopaków z drużyny baseballowej naśmiewających się z grupki nerdów. Nic z tego, ładna dziewczyna wybierze nerda, a nie ciebie, mięśniaku. Całość i tak widzi dyrektor i już za chwilę mieśniak wyląduje u niego na dywaniku, za szklanymi drzwiami z napisem HEADMASTER. Zostanie znowu zawieszony, nikt nadal nie domyśla się, że ma problemy z ojcem. Mijam dzieciaki na BMX-ach i wyjeżdżam z miasta na autostradę, by zatankować na samotnej stacji benzynowej, minąć czerwone stodoły i wejść do baru w którym dostanę wpierdziel od gangu harleyowców grających akurat w bilarda. Obolały pójdę do motelu z zielonymi drzwami, gdzie obsłuży mnie zblazowana paniusia żująca gumę i oglądająca telewizję. Zamykam oczy i zasypiam. Widzę plaże San Francisco i Los Angeles, ratowników w czerwonych kąpielówkach, widzę Golden Gate Bridge, widzę północ i jej zimne miasteczka, widzę Dziki Zachód i Wielki Kanion, widzę białe kapelusze w Teksasie, widzę bulwary Miami, słyszę Bluegrass południowego wschodu. Odpływam.
***
Tych stanów nie ma. Wiem o tym dobrze. W sumie pewnie nigdy ich nie było w dokładnie tej formie. Może właśnie dlatego nigdy tam nie poleciałem – nie chciałem burzyć swoich wyobrażeń? Choć bardziej prawdopodobne jest pomieszanie Vanilla Sky’wego pleasure delay ze zwykłym lenistwem i odkładaniem pewnych rzeczy na później?
Tych stanów nie ma także dlatego, że od czasu mojej pierwsze podróży wyobraźni do tamtych miejsc mineło więcej czasu niż od czasów Cudownych Lat do mojego dzieciństwa. Ale to przecież nie tak, że zniknęły zupełnie.
Nie chcę nastawiać się zbyt mocno, bo nie wiem ile z tego co spodziewam się tam zobaczyć zobaczę, ale nie jestem w stanie siedzieć spokojnie, bo to dla mnie wielka chwila.
***
To nie jest TA podróż do USA o któej marzyłem, to nie jest wielkie U – od Bostonu, przez Nowy Jork i Miami, południe, południowy zachód aż do San Francisco i L.A. Kiedyś ją zrobię – chciałbym w sumie niedługo, czas leci nieubłaganie i wolałbym, by nie minęło kolejne 30 lat.
Tym razem w Nowym Jorku spędzę tylko jeden dzień, później razem z resztą skautów pojadę do Zachodniej Wirginii na światowy zlot zwany Jamboree. To będzie kilkudziesięciotysięczne miasteczko skautowe, które mogłoby równie dobrze stać gdziekolwiek indziej na świecie (i co 5 lat rzeczywiśćie stoi gdzie indziej) i choć będzie to na pewno niesamowite przeżycie (które gdzieś opiszę), to nie będzie miało zbyt dużo wspólnego z moim świadomym amerykanskim snem.
Jeden dzień. Tak dużo, tak mało. Choć na chwilę.
Ameryko, nadciągam. Wreszcie. Choć sam w to nie do końca wierzę.
Powiązane
Jak odszukałem swoich przodków?
30/11/2021
Sonos Roam – czy warto go kupić?
07/04/2021
Wracam na etat po… 8 latach!
13/09/2020
Wojna Don Kichotów
21/07/2020