Nie jestem w stanie pozbierać się po śmierci Pawła Adamowicza. Pamiętam go nie jako prezydenta miasta podejmującego jakieś ważne decyzje, bo Gdańsk bywa moim miastem tylko czasami. Pamiętam go jako Pawła ze sceny, jako ciepłego i serdecznego gościa, który na konferencjach blogerskich mówił do nas i o nas. Jako gospodarza.
Nie chcę wiązać śmierci prezydenta Gdańska bezpośrednio z tym co dzieje się ostatnio w Polsce. Nie chcę, bo nie mam ku temu podstaw, choć to kusi bardzo, choć by się chciało. Nie chcę, bo gdy działy się zamachy powodowane przez muzułmańskich imigrantów byłem przeciwko temu, by z pojedynczych incydentów wyciągać wnioski. By wpisywać je w jakąś narrację, tylko dlatego, że do tej narracji pasują. Tak jest i tutaj – nie wiemy, naprawdę nie wiemy jakie były prawdziwe powody tego haniebnego czynu, czy rzeczywiście zemsta, a może choroba psychiczna, a może jeszcze coś innego. Dlatego proszę, nie róbcie tego, nie włączajcie się do linczującego tłumu z widłami, tak normalnego dziś widoku w internecie. Poczekajmy.
Ale nie sposób patrzeć na to wydarzenie w oderwaniu od tego co się ostatnio dzieje. Od tej narastającej fali nienawiści. Może Paweł nie zginął na próżno. Bo fala nienawiści jest faktem. Nienawiści wobec obcych, nienawiści wobec inności. I z taką nienawiścią walczył Paweł – bo przecież jego poglądy były znane – więc to o niej chcę dziś napisać. Bo choć może ten chory czyn nie był nią inspirowany, to pokazał wyraźnie do czego nienawiść – w takiej czy innej formie – może doprowadzić.
Pamiętam dwie kadencje Platformy Obywatelskiej. Mam jej dużo do zarzucenia, choć zarzuty te zazwyczaj oscylują gdzieś wokół bierności w wielu sprawach, braku reform tam gdzie były potrzebne, czy braku skupienia się na dołach społecznych i przyzwoleniu na postępujące rozwarstwienie. Ale czasy te nazywane były – zazwyczaj żartobliwie, albo nawet prześmiewczo – polityką miłości. Przeciwnicy wytykali Donaldowi Tuskowi, że to na pokaz, że to sztuczne. Wiecie co, wolę te dwie kadencje miłości od kadencji – a być może wkrótce dwóch kadencji – nienawiści. Bo nie wnikając w to, czy obecne władze się do tego aktywnie przyczyniają, czy tylko pozwalają na lęgnięcie się jej, trzeba nazwać te czasy czasami nienawiści.
Nie zgadzam się z wieloma osobami w Polsce. Mam inną wrażliwość społeczną niż spora część liberałów gospodarczych, w tym moich wielkomiejskich znajomych. Mam zupełnie inne poglądy niż spora część moich konserwatywnych znajomych, czy nieznajomych. Wobec niektórych czuję złość, wobec innych gniew, wobec niektórych – jak wobec Krystyny Pawłowicz – czasem nawet pogardę – a na pogardę trzeba sobie u mnie naprawdę mocno zasłużyć.
Ale nie czuję NIENAWIŚCI. Nie mógłbym zabić czy nawet pobić kogokolwiek. Napluć w twarz Kaczyńskiemu. Powiedzieć politykowi PiS „TY CHUJU”. Bo nienawiść to straszliwa rzecz. Nienawiść pozbawia ludzkich uczuć i zamienia drugiego człowieka w przedmiot. W wycieraczkę na której można położyć but. W przedmiot, który można zniszczyć, który można unicestwić. W coś pozbawionego ludzkiej godności. Nienawiść zamienia OPONENTA we WROGA. Zalewa nasz mózg adrenaliną i jadem. Wykrzywia i wyolbrzymia rzeczywistość.
Ludzie od zawsze nienawidzili. Mam wrażenie, że był to jednak margines, ludzie skrzywdzeni, skrzywieni psychicznie, sfrustrowani życiowo. Izolowani. Dziś niestety są na piedestale, dziś krzyczą i są słyszani, bo w internecie to krzyk roznosi się najlepiej.
Nie ma żadnych hamulców nienawiści. Szkoła już dawno przestała wychowywać, skoro nawet z uczeniem kiepsko sobie radzi, to na kształtowanie wartości nawet się nie porywa – a jeśli porywa to z kiepskim skutkiem. Kościół katolicki jest podzielony jak nigdy – jego skrzydła są rozpostarte jak skrzydła dorodnego kondora – od wiejskich proboszczów głoszących skrajnie konserwatywne i często narodowe kazania, po mocno liberalnych przedstawicieli kościoła wielkomiejskiego – Dominikanów, Jezuitów, czy pojedynczych „medialnych” kapłanów. Episkopat zdaje się nad tym zupełnie nie panować – czasem coś głosi, ale słowa te zagłuszane są przez jednego, czy drugiego krzyczącego to czy owo kapłana. Ba, jeśli poszperamy w sieci, to znajdziemy ileś spokojnie rozwijających się wątków nienawiści do samej głowy kościoła – głoszących, że Franciszek to wcielenie antychrysta. Mam wrażenie, że kościół mający prowadzić w duchu PRZYKAZANIA MIŁOŚCI, najważniejszego przecież kazania chrystusowego, nie daje rady opanować swoich mówiących zupełnie różnymi głosami kapłanów.
I nie mówcie mi, że to źle, że obwiniam kościół. Sam jestem katolikiem i takie publiczne wypowiedzi księży, kapłanów religii miłości, nie mieszczą mi się w głowie:
A czy to wszystko są boty?
Nie pamiętam takich podziałów od dawna. Pisałem już o tym w 2015 roku – to nie są różnice POGLĄDÓW. To nie są nawet tylko różnice WARTOŚCI. To są różnice w postrzeganiu RZECZYWISTOŚCI. Ludzie zupełnie inaczej ją postrzegają i widzą coś zupełnie innego.
Zapomnieliśmy, zupełnie zapomnieliśmy jak to jest być INNYM. I tę inność szanować, i akceptować. Cofnęliśmy się do czasów plemiennych, gdy inność oznaczała wrogość, pomieszaliśmy patriotyzm z kibolskim myśleniem plemiennym, gdzie TAMCI to przeciwnicy. Nie sportowi rywale. Przeciwnicy, wrogowie, cele.
Jak długo jeszcze?