5 lat temu wsiadłem w samochód, odpaliłem silnik i pojechałem do pracy. W biurze zostało jeszcze kilka ostatnich przedmiotów, spakowałem się już w grudniu. Wrzuciłem je do plecaka i ruszyłem na najwyższe piętro, żeby zacząć żegnać się ze wszystkimi po kolei. A potem wsiadłem do samochodu i ruszyłem w nieznane.
Tak, od 5 lat żyję życiem, o którym marzą miliony. Nie chodzę do pracy. I nie chodzi tu wyłącznie o kwestię pracy z domu.
Zastanawiałem się jak to będzie, w końcu prawie całe moje dotychczasowe życie składało się z jasnych i zaplanowanych rytuałów – najpierw szkoła, później studia, później kolejne prace. Wymagania stawiane przez przełożonych, sukcesy i porażki. Dzień za dniem.
Przed oczyma miałem wizję pracy z parku gdzieś w środku Warszawy. Może nad Wisłą. A może w zupełnie innym miejscu. Gdzie chcę. Kiedy chcę. Bajka. Czyżby?
Oh wait. Przecież… ja już o tym pisałem. 2 lata temu. Już wtedy, po 3 latach zdiagnozowałem większość problemów z którymi się borykam. Kolejne 2 lata później wiem już dobrze, że praca z parków i kafejek nie zawsze jest idealna, że fajnie móc przygotowywać własne posiłki, że brakuje mi trochę ludzi. Że to fajnie móc ubierać się tak jak się chce. Nie wiedziałem wtedy do końca, że nie to będzie moim głównym problemem.
Litwo!
Pierwszy problem został zdiagnozowany dawno przed moim urodzeniem, a opisał go nie kto inny, jak Adam Mickiewicz. Czy wiesz jak wielu rzeczy nie doceniasz pracując na etacie? I nie, nie sa to #problemypierwszegoświata. No moze trochę, ale umówmy się, że żadnemu z nas pewnie nie przecieka strzecha w chacie, ani nie zdycha ostatnia krowa, pomówmy więc właśnie o tych problemach.
Pamiętasz to uczucie, gdy szło się na wagary? Cel podróży nigdy nie był specjalnie wyszukany, ale sama myśl, że jest się tu ZAMIAST na lekcji, czy wykładzie była podniecająca sama w sobie. Albo później, gdy w pracy nie było prądu. Kilka razy tak się zdarzało. Gdy mogłem wyjść z pracy o 15.00, czułem się królem świata.
Dziś mogę urządzić sobie wolne kiedy chcę. Wyjść z domu, wsiąść na skuter i pojechać na lunch gdziekolwiek chcę. Co więcej, od jakiegoś czasu mogę zdecydować, że dziś nie robię nic. Nie zawali się od tego blog, nie zawali się od tego Koszulkowo, tym bardziej, że od lata nie mam tam już żadnych codziennych obowiązków. I… besztajcie mnie ile chcecie, ale
„ile cię trzeba cenić, ten tylko dowie, kto cię stracił.”
Oraz
„And I know sour, which allows me to appreciate the sweet.” jak mówił Brian w Vanilla Sky.
Weekendy i L4 po prostu nie cieszą tak bardzo jak wtedy gdy tyra się na etacie. Fajrant też wcale nie cieszy – często zbliża się godzina 17.00, a ja wiem, że nie napisałem tekstu, który chciałem napisać, nie nakręciłem filmu, który chciałem nakręcić. Nie cieszy to wszystko tak bardzo, zupełnie jak nie cieszy wolna chata, gdy ma się ją na codzień i nie jest się zależnym w tym zakresie od rodziców.
I myślę sobie, że czasem wolałbym walczyć z nakazami, zakazami, deadlajnami i briefami niż z własną niemocą twórczą i lenistw… prokrastynacją. Choć z drugiej strony płotu wygląda to zupełnie inaczej.
Sukces liczony w lajeczkach
Ale to co boli mnie dziś jeszcze bardziej to brak jasno zdefiniowanej drabiny służbowej z całym systemem pochwał i zachęt.
Czasem mam wrażenie, że żyjemy w fejsbukowej rzeczywistości rzygania sukcesem. To oczywiście może być tylko moja bańka, ale czasem mam wrażenie, że większość ludzi wokół mnie to sukcesoholicy. Nigdy nie lubiłem słowa SUKCES. Śmierdziało amerykańskim kołczingiem i amłejem. Zostań diamentem, zapierdalaj! To trochę niepopularne, ale chciałem zawsze umieć się od tego uwolnić. Szczególnie od konieczności dostawania pochwał i głasków za sukcesy, bo wewnętrzne cieszenie się nimi nie musi być czymś złym. O ile… ta potrzeba nie jest zbyt silna. Bo staje się to jak narkotyk.
Tymczasem fejsbuk pęka od kolejnych złamanych rekordów, zwiększonych dochodów, pokonanych kamieni milowych. I jak bardzo bym chciał się od nich odciąć – nie mogę. A czasem chciałbym. Bo myślę sobie – czy nie można być szczęśliwym mieszkając gdzieś w Bieszczadach i ciesząc się każdym dniem, bez spektakularnych sukcesów obwieszczanych wszystkim naokoło? Bez zazdroszczenia tym, którzy więcej, bardziej, lepiej? Bez brania udziału w tym wyścigu?
Dla mnie 2017 to była taka próba odcięcia się od tego. Próbowałem żyć życiem człowieka szczęśliwego, korzystać z tego, że mam sporo czasu, wystarczającą ilość kasy, nie muszę harować po 10, ani nawet po 8 godzin na dobę. Nie osiągając spektakularnych sukcesów którymi chwalę się naokoło. I chyba nie do końca potrafię. Nie potrafię i chyba muszę się z tym pogodzić. A to jest jak narkotyk – nie wystarczy jeden sukces raz na jakiś czas. Gdy udawało się w Koszulkowo bić kolejne rekordy, gdy pojawialiśmy się we wszystkich gazetach, endorfiny szalały. Gdy jednak kurz opadał, a znudzona publika miała coraz wyższe wymagania, włączał się głód i zejście. „Phi, to tylko koszulki, CHCEMY WIĘCEJ SUKCESÓW!” – krzyczała publika fejsa i… moje ego.
Z blogowaniem jest jeszcze gorzej. Boli mnie to tym bardziej, że gdy zaczynałem pisać dekadę temu, nie robiłem tego zupełnie, ale to zupełnie z chęcią osiągnięcia czegokolwiek, a z chęci pisania i dzielenia się tym co mi w duszy gra. Tymczasem gdy chcesz robić to profesjonalnie, staje się to po części kolejnym fragmentem arkusza w excelu. Twórców jest coraz więcej, ścigamy się o to kogo wybierze agencja, bo przecież z tego w dużej mierze żyjemy. Walczymy o to, by tekst przeczytało jak najwięcej osób, by jak najwięcej dało wirtualnego lajeczka. By statystyki z miesiąca na miesiąc wyglądały coraz ładniej. Coraz częściej piszemy teksty, które będą dobrze wyszukiwalne w Google, a nie takie, które po prostu chcemy napisać. A to wszystko po to, żeby – gdy uda się napisać coś naprawdę zasięgowego – usiąść i czekać na ataki trolli, hejterów i osób, które nie zrozumiały tekstu. Bez szefa, który powie „good job!”, bez awansu, bez jasnej ścieżki kariery. Z głową pełną obaw – co będzie za jakiś czas?
Czy mógłbym wrócić do pracy?
Mam tyle kasy, że nie muszę myśleć o tym codziennie, nie mam jej na tyle, by do końca życia być rentierem i nie myśleć o przyszłości zupełnie. Zastnawiam się regularnie nad tym jak byłoby wrócić do pracy – czy umiałbym jeszcze pracować na etacie? Jak szybko by mi się to znudziło?
W zeszłym roku miałem dwie takie propozycje, ale nie skorzystałem z nich. Daję sobie jeszcze rok. Przez ten rok chcę spróbować porządnie rozwinąć nasze kanały video – zarówno mój, jak i Marysi. Jeśli to się uda i będzie mi to przynosiło poczucie spełnienia – będzie to mój sukces. Jeśli będzie mnie to męczyć – czas pomyśleć nad nową ścieżką rozwoju.
I uwierz mi. Tak jak pisałem ostatnio, w pewnym momencie, tu nie chodzi zupełnie o kasę, tylko o poczucie sensu w tym co się robi. Tak więc nie myśl sobie, że po drugiej stronie płotu jest idealnie i kolorowo. Owszem, jest wiele naprawdę fajnych rzeczy, ja cieszę się najbardziej z tego, że mam teraz mnóstwo czasu dla dzieciaków, ale z drugiej strony znam wiele twórców internetowych, którzy są pracoholikami, choć mają dzieciaki.
Jeśli bardzo potrzebujesz zmiany – naprzód. Tylko nie miej zbyt wygórowanych oczekiwań. Każda rzeczywistość ma swoje wady i zalety, i musisz postarać się, by umieć być w niej szczęśliwym. Inaczej…
będziesz jak kombajn Bizon, który jeździ po polu bez włączonego naganiacza, zespołu tnącego, podajnika ślimakowo-palcowego, przenośnika taśmowego i bębna młócącego.
Piękny ten przykład wymyśliłem, co? Duma!
Życzę wam, abyście w 2018 podjęli decyzje, które chcecie podjąć (najbardziej żałuję tych niepodjętych, a nie tych złych), odnaleźli to co daje wam szczęście i nie żyli cudzą rzeczywistością. Bo uzależnienie od własnych sukcesów to pół biedy. Gorsza jest zazdrość, albo ciągłe lajeczkowanie cudzych sukcesów w nadziei, że i na was trochę skapnie.