Skończyłem właśnie oglądać najnowszy Apple Event. Skończyłem i bardzo się cieszę – w pewien sposób zamyka to mój proces myślenia o smartfonach. Proces, który zaczął się w mojej głowie kilka miesięcy temu.
Ale zanim zaczniecie komentować bez przewijania, kilka faktów, bo nie wszyscy śledzą mnie od lat. A więc po pierwsze zawsze rozumiałem politykę Apple. Rozumiałem ich i lubiłem ich sprzęty. Ba, nadal wiele z nich lubię, choć moja miłość i entuzjazm opada z każdym miesiącem, a na pewno z każdym nowym eventem. Nadal mam Macbooka na którym pracuję na codzień, nadal montuję filmy na stacjonarnym Maku – MacOS jest systemem operacyjnym, który leży mi o wiele bardziej niż Windows. Nie hejtuję sprzętów Apple dlatego, że mnie na na nie nie stać. Nie chcę się przechwalać, ale mogę kupić nowego iPhone za gotówkę, bez większego problemu. Dlatego nie wyjeżdżajcie proszę z tekstami z których dumny byłby Captain Obvious – „jak kogoś stać to kupi, jak kogoś nie stać to nie kupi, jak ktoś chce to kupi, jak ktoś nie chce to nie kupi”. Takie bzdury zaśmiecają tylko internet nie wnosząc do niego nic konstruktywnego.
Od momentu pojawienia się iPhone 3GS kupowałem nowy model gdy praktycznie co roku, aż do 6. iPhone 4, iPhone 5, iPhone 6. W sumie nie wiem po co – chciałem go mieć, wydawał się nowy, lepszy, szybszy. Całe szczęście po kolejnej rozbitej szybce i utopionym telefonie pomyślałem – PO CO?
Rok 2017. Oglądam prezentację telefonu, który według prowadzącego ma zrewolucjonizować smartfony i pokazać trendy na następną dekadę. I co widzę?
Jeszcze lepszy procesor. Nie wiem kiedy skończy się to szaleństwo – przestałem grać w gry na smartfonie jakiś czas temu, czasem odpalam sobie Angry Birds 2, które chodzą na moim iPadzie Mini pierwszej generacji. Na serio nie korzystam z żadnych aplikacji, które wymagałyby JESZCZE SZYBSZEGO PROCESORA. Owszem, aplikacje i systemy operacyjne pisane są tak, że co pewien czas musimy zmienić telefon, bo wszystko po prostu będzie się mulić. Ale czy potrzebuję do tego TEN telefon? Nie.
Jeszcze lepszy ekran. Po raz pierwszy ocknąłem się gdy wchodziła Retina. Fajnie to wygląda, ale serio, czy ja tego potrzebuję? Tym bardziej, że telefony z lepszą rozdziałką zazwyczaj żrą strasznie baterię. Testuję obecnie Samsunga S8+ i powiem szczerze – nie potrzebuję do niczego jego topowych rozdzielczności.
Animowane Emoji. To w ogóle jest jakiś sen – najbardziej wyczekiwany event technologiczny na świecie, który ma wyznaczać trendy na następną dekadę, a my oglądamy animowane zwierzaczki rodem z bajek, które poruszają ustami tak jak my.
KURWA MAĆ.
Serio, czy na serio wszyscy śpią? Czy to nie czas, by powiedzieć „Król jest nagi!” ? O co tu chodzi? Tym bardziej, że nie chodzi to tylko o to, że poświęca się czas na animowanego jednorożca, czy animowanę kupę (sic!), ale na elementy, które po prostu nie są zupełnie nowe.
Bezprzewodowe ładowanie. Wow. Mamy rok 2017. Ja rozumiem, że Apple nigdy nie wyskakiwało z nowościami jako pierwsze, czekało na dopracowanie technologii. Ale bezprzewodowe ładowanie to już lata. Maty do ładowania można kupić w IKEA od kilku lat. FaceID. Rozpoznawanie twarzy – to też żadna nowość. Brak przycisku home i odblokowanie przez ruch palcem do góry. Wow, przecież to obecne w Androidzie od kilku lat.
***
Ale odczepmy się od samego nowego iPhone. Te telefony kosztują już ponad 4 tys zł. I nie mówię o samych iPhone’ach. Tyle samo – no może nieco mniej – kosztują topowe telefony z Androidem. Takie jak Samsung. I o ile rozumiem, że są osoby, które po prostu chcą je mieć (bo chcą je mieć) to wiem, że wyrwałem się z tego magicznego kręgu i po prostu nie chce mi się wydawać na to kasy.
Testowałem przez chwile telefon low-endowy (MyPhone)i wiem, że to nie dla mnie. Zacinanie, się, słaba kamera, niska responsywność, lagi. To rzeczywiście denerwujące. Ale telefony ze średniej półki za ok 2-2,5 tys zł są czymś, co przy dwukrotnie mniejszej kasie naprawdę niemalże w pełni mnie satysfakcjonują. Bo czego potrzebuję od telefonu? Tego o czym dziś prawie wcale nie mówiono.
Chcę telefonu, który się nie zacina, ale nie musi mieć procesora dwa razy szybszego niż ten w moim komputerze. Chcę mieć dobry aparat. Ale nie jakieś badziewne wbudowane efekty – chcę dobrą rozpiętość tonalną (nieprzepalone jasne obszary, doświetlone ciemne) i dobre światło w obiektywie. Chcę dobrej baterii! To rzecz niemalże podstawowa. I szybkiego ładowania. Chcę wodoodporności. I chcę przede wszystkim bardzo, ale to bardzo dużej odporności. To sprzęt, który noszę w kieszeni. Nie chcę, by rysował się w kieszeni. Chcę by mógł bez szwanku upaść na asfalt albo kamienie.
Na serio nie potrzebuję animowanej kupy. Ani fancy efektów tła, które dla każdej osoby minimalnie zajmującej się fotografią są po prostu festyniarskie.
Czy telefon za 2K mi to daje? Niestety nie w pełni. A przynajmniej takowego nie znalazłem. Ale czy telefon za 4K mi to daje? Też nie. Pozostanę więc przy tej niższej półce – mam ta dużo pomysłów na co wydać pozostałe 2 tysiące złotych, że nie zmieściłoby się to w tej notce.
A na koniec jeszcze jedna refleksja. Patrzyłem się na te filmy i pomyślałem sobie, że to niesamowite jak bardzo dajemy się omamiać podnietą do rzeczy fizycznych. Lubię gadżety, lubię design, ale pokazywanie boku telefonu (BOKU TELEFONU!!!) z nabożnością równą najpiękniejsze piersi supermodelki to chyba coś, czego mój mózg nie jest w stanie ogarnąć. To wręcz lubieżne. Cieszę się cholernie, że udało mi się uwolnić z tego czaru. I po ucieczce na middle level Android myślę coraz bardziej o porzuceniu Apple jeśli chodzi o resztę sprzętów. Bo słynny ekosystem Apple to już u mnie jakieś resztki. Moim ekosystemem jest – powiedzmy sobie szczerze – Google. Gmail, docs, sheets, logowanie, mapy i wiele innych rzeczy. Ale to już temat na osobną notkę.
Zostawiam Was z myślą o animowanej kupie. Kolorowych snów.