Dziś dzień szczególny. To pierwszy Dzień Dziecka po mojej czterdziestce. Czy nadal mogę go obchodzić? Nie musiałem zastanawiać się nad tym zbyt długo – z samego rana zadzwoniła do mnie Mama składając mi życzenia i mówiąc, że przecież ciągle jestem i zawsze będę jej dzieckiem :) Ale czy naprawdę udało mi się nim pozostać?
Never grow up. To hasło towarzyszy mi chyba od zawsze, wiecie o tym dobrze, przez pewien czas nawet blog nosił taką nazwę. To nie chęć bycia niedojrzałym społecznie, to nie emanacja kryzysu wieku średniego, jak niektórzy chcą mi zarzucać. Pamiętam jak dziś moment w którym oglądałem film Big z Tomem Hanksem oraz myśl, która przyszła mi wtedy do głowy: „I don’t want to be big”.
Próbowałem. Oczywiście próbowałem wybiórczo, bo na tym polega cały trick, by przepuścić tę całą dorosłość przez filtr półprzepuszczalny i dorosnąć, ale nie zramoleć. Zostawić w sobie dziecięcą spontaniczność i umiejętność cieszeniem się rzeczami małymi, nastoletnią wrażliwość, ale mimo to dojrzeć społecznie – pracować, mieć partnera, mądrzeć.
Biologii nie oszukam choć pewnie jak każdy chciałbym bardzo, ale robię co mogę. Tak to już jest, że uświadamiasz sobie w pewnym momencie to, że jesteśmy ssakami. Że najpiękniejsi jesteśmy wtedy, gdy mamy poszukiwać drugiego osobnika i przedłużać gatunek. I choć bardzo chcielibyśmy to zatrzymać, to czas płynie nieubłaganie. Przestajemy cieszyć się na myśl o kolejnych urodzinach, liczymy w lustrze siwe włosy i kolejne zmarszczki, patrzymy na zdjęcia sprzed kilku lat i usilnie szukamy sposobów, by zatrzymać upływający czas. To wstydliwy temat i rzadko o nim mówimy, szczególnie faceci. O tych wszystkich wizytach u kosmetyczki, o farbowaniu siwych włosów, nie daj Boże o jakimkolwiek zabiegu upiększającym.
Udało mi się natomiast ogarnąć przed czterdziestką jeśli chodzi o sprawność fizyczną – po latach wmawiania sobie, że wszystko jest ok, udało mi się wreszcie wziąć w garść i dzięki diecie oraz ćwiczeniom zejść ze straszliwego wieku metabolicznego 53 lata do lat 20.
Udało mi się nie zestarzeć psychicznie. Uśmiecham się, gdy widzę ludzi twierdzących, że nie mają na nic czasu (choć widzę po ich trybie życia, że to tylko ich nastawienie), że nie mają na nic siły (choć to nadal tkwi w ich głowie), że nie są w stanie robić nic spontanicznie ze względu na rodzinę (choć mają jedno dziecko, a ja mam trójkę i nie przeszkadza to w spontanach). Chyba nie zramolałem. To przecież tylko psychika, to wszystko siedzi w głowie, zawsze wierzyłem w to, że gdy mocno się postaram mogę kontrolować wszystko co się w niej dzieje.
Ale jest jedna rzecz nie do cofnięcia. Pewna kwestia, z którą walczyłem, starałem się, nadaremnie próbowałem. Jedna ze składowych młodości, której nie potrafię w sobie obudzić, przywrócić, włączyć.
Beztroska.
Bo pomimo całkiem dobrej sytuacji majątkowej, pomimo pracy, która mnie bardzo nie obciąża, pomimo możliwości wyznaczania sobie samemu rytmu dnia, zdrowych dzieciaków i życia, którego mogłaby mi pozazdrościć niejedna osoba, po prostu nie jestem w stanie jej odczuwać. Martwię się o dzieciaki, zastanawiam się nad tym, czy wszystko będzie z nimi w porządku. O rodziców. O firmę. O naszą przyszłość. Przypominam sobie liceum, czy studia, próbuję włączyć w sobie to życie chwilą, które wtedy miałem w głowie, ale nie potrafię go włączyć.
Nauczyłem się przez ostatnią dekadę mnóstwa rzeczy – zmieniłem zupełnie swoje poglądy gospodarcze i społeczne, nabrałem dystansu do wielu spraw, pod milionem kątów wolę siebie takiego jak jestem dziś, od tego jakim byłem 10, czy 20 lat temu.
Ale chciałbym bardzo poczuć smak beztroski. Ten smak, który czułem, gdy przyniosłem do domu świadectwo i właściwie wszystko się resetowało. W mojej głowie nie było nic – myślałem o zbliżającym się obozie, o wyjeździe do Babci, o piasku nad morzem, o zapachu jeziora. A przecież nawet kończące się wakacje pachniały nowymi zeszytami, piórnikiem, plecakiem i nowymi przedmiotami w szkole.
Próbowałem dojść do tego etapu, ustawiłem sobie wszystko w życiu, los ustawił mi drugie tyle, ale nadal nie mogę tego poczuć. Biorę wdech pełną piersią i czuję się trochę jakbym miał na sobie stalowy gorset. Chcę poczuć zapach lata, ale czuję się jakby mój węch był przytępiony. I chyba tak już będzie, beztroska wpisana jest w nasza młodość i do niej jest przywiązana – odchodzi od nas jak gładka twarz, czy jędrne ciało.
Ale nie poddaję się. Z trudem powstrzymuję się przed pełnym zanurzeniem w pułapkę wspomnień, przed dojściem do chwili, w której tylko one będą się liczyć. Do chwili w której stwierdzę, że teraźniejszość nie ma sensu, że wszystko co dobre już minęło. Bo wiem, że to nieprawda. Że tyle dobrego jeszcze przede mną. I choć czasem zamknę oczy i poczuję smak kompotu truskawkowego u Babci, zapach kwiatów na działce u drugiej Babci i tysiące innych wspomnień, to zaraz potem wyciągnę z garażu hulajnogę i pomknę przez miasto ze słuchawkami w uszach. Niech się patrzą.
Bo przede mną kolejna dycha.
Age is just a number.
(Zdjęcie w topie – Marcin Klaban. Mała Rawka, 1997. Połowa lat co dziś.)