Wczoraj tematem numer jeden w sieci okazała się kampania Warszawskiej Szkoły Reklamy, zaprojektowana podobno przez samych studentów. Kampania, której przekaz brzmi dość jasno – nie trać życia na kiepskie zawody. Pracuj w reklamie! Złapiesz Pana Boga za nogi.
I w sumie nie byłoby w tej reklamie nic tragicznego. Każdą branżę można sprzedać w odpowiedni sposób, każde zajęcie może być świetnie zareklamowane, każdy zawód może jawić się niesamowicie kuszący. Rzeczywistość oczywiście bywa inna, ale to wiemy już z życia. Ale taka rola reklamy – podkoloryzować, pokazać z najlepszej strony, sprzedać.
Nie chcę nawet wchodzić w detale, czy to rzeczywiście tak wspaniała wizja. Być może dla niektórych. Choć rzeczywistość może być nieco inna. Znam tę branżę. Poznałem jej doły – ludzi, którzy myśleli, że będa drugim Donem Draperem, a trzepią statusy na fejsa za minimalną krajową na umowę-zlecenie. Grafików, przepraszam, Artdirectorów, którzy chcieli by tworzyć dla Tate Modern, a muszą napieprzać bannerki. Copywriterów, którzy zamiast tworzyć poezję musza wymyślać kolejne kretyńskie gierki słowne, bo ktoś kiedyś wpadł na pomysł, że powinny one być podstawą polskiej reklamy (choć nikt tego nigdy nie udowodnił.)
Znam też „góry” tejże branży. Ludzi bez życia, którzy zapatrzyli się w kolejne slajdy Powerpointa, których życiowe podniety kończą się na wygranym przetargu oraz ewentualnym weekendowym podrywie w strip-clubie. To drugie w sumie jest znacznie łatwiejsze.
Znam i zastanawiam się – czy to rzeczywiście tak wspaniałe?
No dobra, trochę Was wkręciłem.
Nie dlatego, że to nieprawda. Może jest w tym nieco prawdy. Dlatego, że wcale nie chcę tak pisać o tej branży.
Nie chcę tak pisać o żadnej branży.
Nie chcę tak pisać o żadnym zawodzie, czy stanowisku.
Nie chcę szydzić, nie chcę toczyć beki.
Nie chcę czuć się lepszy. Napisałem tak, by pokazać jak może to wyglądać to z drugiej strony. Bo problem tej kampanii, to problem o wiele głębszy. To problem naszego społeczeństwa, problem pułapki w którą wpadliśmy.
Trochę nas ta rzeczywistość po ’89 oszukała. Pamiętam dobrze jak to wyglądało – miałem wtedy 12 lat i teraz mogę porównać to do wyprzedaży w markecie z elektroniką. Otworzono bramki, a my rzuciliśmy się na wolność i możliwość zarabiania. I to samo w sobie nie było aż tak złe, ale stworzyło rzeczywistość, która nas trochę przerosła. Pogoń za wymarzonym SUKCESEM. Pogoń, którą totalnie przesiąkliśmy. A wraz z nią chęć czucia się lepszym, choćby miało to polegać na odpychaniu się nogami z cudzych głów. Chęć stałego udowadniania sobie, że jesteśmy lepsi, że coś osiągnęliśmy. Że ci na dole to plebs. Tak, właśnie w ten sposób narodziła się w nas pogarda klasowa.
Ostatnie lata w mojej głowie to otwarcie na drugiego człowieka, to uświadomienie sobie jego prawa do godności, a przede wszystkim uświadomienie sobie, że życie, w przeciwieństwie do większości gier komputerowych nie posiada jednej skali poziomów, które możemy zdobywać. Że ta cała pogoń za SUKCESEM, który często jest po prostu jest kolejnym etapem zwiększenia stanu posiadania, ma często w komplecie poczucie wyższości. A nawet coś więcej – pogardę. Pogardę, która wynika z naszych kompleksów, z chęci udowodnienia sobie, że JESTEM LEPSZY.
Ostatnie lata, to uświadomienie sobie, że wszelkie przejawy śmiania się z pewnych zachowań oznaczają często moją słabość. Że śmiechy z ludzi słuchających disco polo, z Januszów noszących białe skarpetki, z Grażyn i Krystyn, to tylko oznaki tego, że jakaś część mnie chce czuć się lepsza. Chce krzyczeć „JESTEM PONADTO!”. Wewnętrzny snob, który potrzebuje głaskania i podtrzymywania na duchu. Uświadomienie sobie na weselu pełnym ludzi słuchających disco-polo, że wcale nie jestem lepszy. Bo co, mam ich teraz ubrać w hipsterskie ciuszki, puścić im indie-rock i zabrać na Zbawixa? W ten sposób staną się lepsi?
I tak właśnie widze tę kampanię. Widze zapatrzonych w swoją wymarzoną branżunię młodych ludzi. Ludzi, którzy marzą o wspaniałych furach i imprezach z koksem. Ludzi, którym potrzebne jest uznanie – bo często za swoje sukcesy nie dostaną nawet premii, więc nawet kasy z tego nie będzie. To znaczy będzie, dla ich szefów. Ludzi, którzy dla podtrzymania swojego dobrego samopoczucia muszą raz na jakiś toczyć bekę z tych, którzy ich zdaniem są niżej.
No bo jak, budowlaniec? Haha. Śmierdzący budowlaniec? No bo kasjerka? Przecież o tym nawet w towarzystwie nie można wspomnieć. „Jestem kasjerką” ? Jak to brzmi?! Zupełnie inaczej niż akąłnt menedżer, czy sinior superwajzor.
Pamiętam imprezę mojej siostry z czasów studiów – jedną z tych na które przychodzą znajomi znajomych znajomych. I nagle jeden z gości okazał się kierowcą Tira. Ale jak to? Tu przeciez sami studenci, głównie przyszli lekarze, albo też informatycy, czy inni. A tu kierowca. CZAISZ? KIE-ROW-CA. I to Tira. To był dla mnie spory mindfuck.
Im dłużej żyję na tym świecie tym więcej szacunku zyskuję dla prostych zawodów. Owszem, dyskusja czy to dobry wybór ociera się o pytanie „czy pieniądze dają szczęście?” o czym może kiedyś napiszę, ale to temat dość poważny i skomplikowany. Ale wiem jedno – szacunek należy się każdemu. A na pewno każdemu, kto pracuje w swoim zawodzie, jaki by on nie był. Szacunek do PRACY. Tym bardziej, że spora część osób wykonujących te proste zawody to profesjonaliści. I powiem wam, że ten profesjonalizm fascynował mnie szczególnie wtedy, gdy pracowałem w reklamie – gdy widziałem ślusarza, szewca, czy stolarza. Fach w ich rękach, lata doświadczenia i konkretne produkty wychodzące spod ich rąk.
Pogarda.
Rak, który toczy nasze społeczeństwo. Programy telewizyjne to podsycające – choćby „Damy i wieśniaczki”. Polewka z dam, które nie wiedza jak wydoić krowę BO WY PRZECIEŻ WIECIE.
Polewka z wieśniaczek, które nie wiedzą do czego służy bidet, BO WY PRZECIEŻ WIECIE.
Beka z Januszy, blogerek, Krystyn. Beka z Andżeli BO JAK SIĘ MOŻNA TAK NAZYWAĆ, LOL.
Beka z tych, którzy piją whisky z colą, BO PRZECIEŻ TY TYLKO SINGEL MOLT.
Beka z tych, którzy piją piwo jasne, BO PRZECIEŻ TY TYLKO NORF ŁEST AMERIKAN PEJL EJL.
Nie idź tą drogą. Po prostu nie idź.
I żeby nie było – to nie działa tylko w jedną stronę. Widzę tak dużo szydery z „warszawki”, która podszyta jest kompleksami pochodzenia z małego miasteczka. I znowu – to nie ma żadnego znaczenia. Owszem, mnie to boli, bo jestem z Warszawy, ale dobrze wiem, że to nic nie znaczy. Na moim osiedlu mieszka wiele starszych, dość prostych ludzi, nawet takich niepiśmiennych. Na osiedlu niedaleko mnie – rodzeństwa mające jedną parę butów na spółkę. Tak, Warszawa nie oznacza ani bogactwa, ani stanu umysłu.
Widzę też ile zakompleksionych, prostackich w swym zachowaniu ludzi, którzy urodzili się w Warszawie, ale mają życiowe poczucie porażki i zrzucają to na „słoiki”.
Utożsamianie pewnych zachowań z czyimś miejscem urodzenia jest tak absurdalne, jak utożsamianie cech charakteru z kolorem włosów. Oh wait, przecież to też się zdarza. O skórze nawet nie powiem.
A ty, Szkoło Reklamy, nie tłumacz się tym, że grafik coś przepuścił. Albo stażysta coś przegapił. To już tak wyświechtane. Wiem, nie naprawię świata. Ale może spowoduję, że choć część osób się nad tym zastanowi.
Uśmiechnij się do kasjerki. Nie wywyższaj się. Prawdopodobnie zapieprza ciężej niż ty. Miej szacunek do jej pracy.
Powiesz, że się rozpędziłem. Że przesadzam. Że to nic takiego.
Nie. Gdzieś tam, jacyś młodzi ludzie zapatrzeni w swoją przyszłość pomyśleli, że tak będzie fajnie. Że można przecież wybić się z czyjejś głowy, sieknąć potrójne salto i pokazać swoją zajebistość. No więc ja bardzo bym chciał, by tak nie myśleli. Będzie nam wszystkim lepiej. Serio.