To wydarzyło się mniej więcej trzy lata temu. Ogarnąłem ostatnie dokumenty, dokończyłem ostatnie projekty w firmie, przeszedłem się po wszystkich piętrach, uścisnąłem ręce chłopakom, cmoknąłem dziewczyny i pojechałem w stronę domu. Po to, by nie wrócić. By rzucić się na nieznane wody – na pracę z domu. Marzenie tak dużej ilości osób – uniezależnić się, iść na swoje, pracować gdzie się chce, jak się chce i kiedy się chce. Być kowalem własnego losu. Nieprawda?
Prawda. Przynajmniej z tym marzeniem. Rzeczywistość jest rzeczywistością i właśnie o tym z perspektywy trzech lat chciałem dzisiaj napisać. Ale nie o biznesie i tym czy była to dobra decyzja. O tym pisałem już nie raz i oczywiście tak, była najlepsza, a ostatni grudzień mnie w tym utwierdził, także finansowo. Tylko wiecie, ja jestem ciągle #nevergrowup i dla mnie kasa naprawdę nie jest najważniejsza. Prawdę mówiąc ta kasa comiesięczna może byłaby nawet lepsza, gdybym pracował na etacie – cholera wie co bym robił i co bym wynegocjował :) Oczywiście budowanie firmy to inwestycja w przyszłość i pod tym kątem to zawsze jest lepsze niż tyranie na kogoś. Ale nie będę pisał o tym. Będę pisał o tym jak zmieniło się moje życie, które z wyobrażeń były prawdziwe, a które nie. I czy są jakiekolwiek wady takiego rozwiązania. Bo jakieś przecież zawsze muszą być.
Miejsce pracy
Wiecie co było moim największym marzeniem i elementem podjarki gdy rzuciłem etat? Wyobrażałem sobie, że będę w lato jechał sobie gdzieś nad Wisłę, albo siadał w parku z laptopem, albo wybierał się do jakiejś kafejki. Będę pracował gdzie będę chciał i to będzie niesamowite. Jak w tych historiach o SEO-wcach pracujących z tropikalnych plaż. I rzeczywiście jest to piękna wizja, ale w moim przypadku z kilku powodów zupełnie się nie sprawdziła :)
Wiecie, gdy myśli się o tym wszystkim to praca w tych wszystkich dziwnych miejscach wydaje się czymś niesamowitym. Ale gdy chcesz tak naprawdę skupić się na tym co masz zrobić to liczy się… wygodne miejsce do siedzenia, stabilny net, gniazdko i w moim przypadku – mało elementów rozpraszających. No i nie zapominajmy o parterze Maslowa. Łatwy dostęp do jedzenia, picia i toalety :) I po różnych próbach okazało się, że biuro u mnie w domu jest do tego najlepszym miejscem. Mam taki luksus, że urządziliśmy sobie osobny pokój do pracy, gdzie stoją biurka i wygodny fotel. I tam rzeczywiście pracuje się bardzo wygodnie. Mam swój ulubiony fotel, net nad którym panuję, gniazdko, duże słuchawki i dwa monitory. Wiem, że dużo ludzi nie lubi pracować w domu, bo chcą oddzielić przestrzeń pracy od tej życiowej, ale osobny pokój spokojnie mi to załatwia. Myślałem nad coworkami, ale chyba nie mają one dla mnie sensu. Płaci się za nie jednak konkretnie, ja zawsze strasznie rozpraszam się gdy są ludzie, bo jestem nader towarzyski. Dodatkowo traci się czas na dojazd – zimą to jakaś masakra. Ja wychodzę z kuchni po zjedzonym śniadaniu i po 15 sekundach jestem przy biurku. To działa. W poprzednim domu miałem dodatkowo fajny widok za oknem, który zmieniał się pięknie z porami roku. I zainstalowałem sobie nawet kilka widgetów w windowsie :D



A te wszystkie dziwne lokalizacje? Szczerze? Szybko mi się znudziły. To znaczy przyszło mi pracować w różnych miejscach i nawet napisałem kiedyś tekst o tym jak robić to w sposób efektywny, ale nie robiłem tego nigdy na stałe. Da się to robić w sumie tylko w ciepłą część roku, ale w lato wielu miejscach jest po prostu za gorąco lub słońce świeci zbyt mocno w ekran. Plaża? Ha, pracowałem w zeszłym roku ponad dwa tygodnie nad morzem i nie odważyłem się pójść z komputerem nad morze – nie chciałem piasku w zawiasach, poza tym praca przy dzieciakach to jakiś absurd. Pracowałem za to z przyczepy kempingowej, co było całkiem fajne i znośne. W tym roku w lecie pracowałem w biurze u kumpla, w Lublinie i rzeczywiście było ok – ale praca w plenerze to dla mnie średnia frajda.
No może wykluczając własny ogródek – to jest rzeczywiście duży plus. Kupiłem w tym roku wygodny komplet mebli ogrodowych i potrafiłem spędzić trochę czasu w ogrodzie, ale prawda jest taka, że podczas największych upałów po prostu chowałem się do domu, bo było za gorąco.
Jedno natomiast jest pewne – zapomniałem zupełnie co to znaczy stać w korku i oszczędzam mnóstwo na dojazdach. Wszelkie spotkania na mieście umawiam w godzinach 10-14, aby ich unikać.
Problemem jest te trochę to, że mieszkam na lekkim odludziu. Nie jest daleko do centrum bo w sumie tylko kilka kilometrów, ale okolica jest wybitnie mieszkaniowa i nie ma za bardzo gdzie wyskoczyć, by pointegrować się z ludźmi – nie licząc centrów handlowych. Doszło do tego, że pół roku temu wyszedłem na miasto we Wrocławiu i ćpałem je, wciągałem nosem i oddychałem nim – bardzo potrzebowałem jego rytmu.
Czas pracy i samokontrola
Tutaj miałem więcej obaw niż nadziei. Wiedziałem, że ze spania do 10.00 nici – miałem już 2 dzieci i trzeba było odwozić je rano do przedszkola i żłobka. Zresztą taki stały element poranny przydawał mi się już podczas życia w Genewie, gdzie nie miałem pracy – wstawałem rano by zrobić śniadanie i wyjść z psem. Codziennie długie spanie chyba mimo wszystko by mnie straszliwie rozmemłało.
Czego się bałem? Tego, że skusi mnie Playstation. Chociażby. I prawdę mówiąc sam się zdziwiłem – nie zdarzyło się to chyba ani razu. Owszem, bywały dni kiedy z powody choroby, czy dziwnego poimprezowego bólu głowy ucinałem sobie drzemkę, albo jechałem załatwić sprawy do urzędu, ale nie skusiłem się na granie. I dobrze, ten nałóg by mnie pochłonął do końca :)
Pochłonął mnie za to fejs – i to nie raz. Pisałem o nim wiele razy i prawda jest taka, że zainstalowałem sobie w końcu plugin limitujący czas spędzony na tym portalu do 60 minut w godzinach pracy. To pomaga, bardzo pomaga. Fejs jest dla mnie jak metamfetamina, nie bójmy się o tym mówić. Dyskusje wciągają, wciąga durne scrollowanie feeda. Ciągle się kontroluję i nadużywam. Ale też dzięki temu mam zasięg w socialu, więc to takie love hate nieco.
Brak bezpośredniego szefa to też problem i choć omawiamy wszystko regularnie ze wspólnikiem, choć dzwonię do mojego zespołu i mam z nim bezpośredni kontakt, to mimo wszystko mam wiele zadań „miękkich“. Nie jestem (mówiąc eufemicznie) najlepiej planującą osobą i prawdę mówiąc taki brak bata jest czasem problemem.
Ale wrócę do urzędów i innych tego typu spraw. Ja nie wiem teraz jak w ogóle można to ogarniać pracując na etacie. Wszelkie sprawy formalne, wymiana dowodu, podatki w urzędzie, nie mówiąc o chociażby monterach czy serwisantach – kiedy to robią „normalni“ ludzie? No tak, ja jestem jedną z tych osób, które spotykasz cudem wychodząc w środku dnia do centrum handlowego myśląc „dlaczego do cholery nie są w pracy?!“. Owszem, nie zdarza się to często, ale zdarza – także dla zdrowia psychicznego. Ale o tym później.
I jeszcze jedno. Wiecie – gdy mamy własny dom, wolna chata nie cieszy tak jak kiedyś. Wagary cieszyły dlatego, że nie można było opuszczać lekcji. Przyzwyczajamy się dość szybko do rzeczy, które mamy. Wolny czas, gdy możesz po niego sięgać prawie wtedy gdy chcesz, gdy sam o nim decydujesz, na serio aż tak bardzo nie cieszy. Serio. To jest trochę smutne, ale bardzo szybko przyzwyczajamy się do rzeczy, które mamy. Wyjście z pracy o 15.00 (bo padł prąd albo coś) zawsze było niesamowite. Teraz nie jest dla mnie niczym super super.
Jedzenie
Zdecydowaną zaletą pracy z domu jest możliwość jedzenia normalnych posiłków. Jestem blisko SWOJEJ lodówki, SWOJEJ kuchni, SWOICH sprzętów. Mogę ugotować sobie obiad, zrobić normalne kanapki. Mogę gdzieś podjechać i zjeść posiłek w ludzkich warunkach. To w sumie niesamowite, że tak dużo ludzi spędza większość dnia w miejscu w którym nie może po ludzku zjeść. Odgrzewając jakieś ścierwo w mikrofali firmowej lub jedząc cały dzień kanapki od pana kanapki. Bueh. Jak można? Nie winię bezpośrednio tych osób, trochę jednak firmy i ich właścicieli, że nie zapewniają godnych warunków żywienia. To mnie zawsze bolało najbardziej, szczególnie, że miałem na początku w miarę świeże wspomnienia z Genewy, gdzie nikt nie wyobraża sobie nie zjedzenia normalnego, kulturalnego lunchu. Nie wiem jak to teraz wygląda w firmach, na fali dbania o zdrowie, ale boję się, że nadal słabo :(
Poza tym nie gotuję tylko dla siebie, ale o tym zaraz.
Żona
Od ponad roku siedzi ze mną w domu Mary – najpierw na zwolnieniu przed porodem, potem na urlopie macierzyńskim, teraz na wychowawczym. Rozwija bloga, a robi to dość skutecznie i profesjonalnie, a to zajmuje praktycznie dzień pracy. I to jest sytuacja dość kuriozalna i rzadko spotykana. Pracujemy razem. Siedzimy biurko w biurko i właściwie spędzamy ze sobą całe dnie. Jesteśmy dla siebie jedynym towarzystwem w ciągu dnia. Nie gadamy zbyt wiele gdy jesteśmy pochłonięci pracą, ale jemy wspólnie posiłki i to jest fajne :) Wiem, że niejedna osoba marzy o tym, by zjeść śniadanie, a już na pewno obiad ze swoim partnerem. Ja mogę gotować dla dwóch osób (dla jednej to często nie ma sensu), mamy czas dla siebie (bez dzieci!). Mamy ustalenie, że przy stole jest zakaz wyciągania komórek :) I to wszystko jest dobre, choć… czasem sobie myślę, że wymaga trochę od obu osób. Znam związki, które nie przebywają ze sobą codziennie, bo jak twierdzą to byłoby zbyt wiele i kłóciliby się. Ja sobie ie wyobrażam związku na odległość, ale jednak przebywanie ze sobą non stop, szczególnie gdy pracuje się tylko ze sobą, prowadzi do pewnych spięć. Choć na pewno uznaję to za bardzo duży plus całej sytuacji.
Ludzie
Ale… no właśnie. Partner to za mało. Doszliśmy do tego wniosku w sumie równocześnie, choć ja miałem takie myśli już po pierwszym, czy drugim roku, gdy pracowałem zupełnie sam. Wtedy potrafiłem nawiązywać długie rozmowy z panią ze sklepu. Z kimkolwiek. Wychodziłem też jakoś na więcej imprez okołobranżowych – ciągle miałem silne powiązania z branżą reklamową, prowadziłem szkolenia, jeździłem na konwenty i konferencje. Przez ostatni rok było tego już bardzo mało i stwierdziliśmy, że brakuje nam ludzi. Ja jestem osobą cholernie towarzyską i po prostu przez to cierpię.
Do tego doszedł fakt, że urodziła się Hela, a dziecko przez pierwszy rok jednak trochę ogranicza – pomimo tego iż jesteśmy w tej kwestii dość liberalni i mobilni. Owszem, przez ostatnie pół roku dość mocno spędzaliśmy wolny czas z Ferreirami z i Lipcami , ale jednak gdy przyzwyczaisz się do poznawania dziesiątek ludzi co miesiąc, spotkań z klientami, ludzi w autobusie, konferencji i pogaduszek przy kawie, czy nawet tych przy flipcharcie, i nagle zaczynasz pracować sam to zaczynasz nieco dziczeć.
Ale tu mamy pewne plany i pomysł jak z tego wybrnąć – więcej napiszę niedługo na mikemary.pl
Ubiór
Skutkiem ubocznym całej sytuacji było to, że zmieniłem swój styl ubierania. Z dwóch powodów – z powodu promowania koszulkowa moją postacią oraz tego, że… sam wyznaczam sobie reguły :) Nie wiem czy wcześniej miałem jeden styl, ale na pewno częściej chodziłem ubrany smart casualowo, szczególnie gdy jeździłem do klientów. Teraz t-shirty stały się podstawą mojej garderoby. Po pierwsze mam ich mnóstwo, po drugie muszę ciągle testować nowe modele. Potem doszły czapki z daszkiem – wiecie, że noszę je nałogowo dopiero od dwóch i pół roku? Spodobała mi się New Era Mariusza Pełechatego, kupiłem ich nieco i tak zostało. Ostatni rok to zakochanie się w bawełnianych, dzianych spodniach. Z jednej strony zrobiły się dość modne i jest ich sporo do wyboru, z drugiej są po prostu cholernie wygodne do siedzenia przy biurku i nie tylko. Nie, nie pracuję raczej w samych gaciach jak niektórzy pracujący z domu, ale dobre bawełniaki polubiłem tak bardzo, że w dżinsach i chinosach po prostu czuję się coraz mniej wygodnie.
Blichtr, splendor, aspiracje i niewola
Opisałem dużo różnych aspektów pracy z domu, ale najważniejsze zostawiłem na koniec. Ale zanim o tym napiszę, wspomnę – choć robiłem to już kilka razy na łamach bloga – mój dwuletni pobyt w Genewie. Nie pracowałem tam w ogóle – Mary pracowała w P&G, ja bez języka nie mogłem zbytnio znaleźć pracy. Ale nie musiałem – żyło nam się tam finansowo lepiej niż za nasze dwie pensje tutaj. Ale kasa to naprawdę nie wszystko, kasa to także nie jest jedyna funkcja pracy i to właśnie ta udało mi się to do końca zrozumieć. Miałem problem z tym, że nie mam osiągnięć, nie mam czym się pochwalić. Z jednej strony zawsze byłem „milkie“ a nie „yuppie“, z drugiej głupio czułem się, gdy na grillu kumple opowiadali o tym co działo się w pracy. Teraz z chęcią cofnąłbym się do tych beztroskich czasów, ale wtedy miałem z tym problem.
Uwaga – nie chcę tutaj pisać, że kobiety zajmujące się domem nic nie robią. Wręcz przeciwnie. Natomiast JA tak się czułem, co zrobić. Może to kwestia płci i jakiegoś męskiego ego, może co innego. Nie wiem.
Teraz jest zupełnie inaczej, bo na brak sukcesów nie narzekam, ale mimo wszystko przez fakt siedzenia ciągle w domu, czuję trochę zgnuśnienie. Gdy dodam do tego rzadkie wychodzenie wieczorem i spędzanie czasu głównie z dzieciakami, a późnego wieczoru przy Playstation z kumplem, to rzeczywiście okazuje się, że czasem przez cały tydzień jestem niemalże jak Charlie Sheen w areszcie domowym. Zmniejszyła się moja ilość wyjazdów, konferencji i szkoleń, brakuje mi cholernie integracji z tak zwaną branżą social media, która dość mocno rozwijała się jakoś w latach 2010-13.
Pamiętam, że gdy odchodziłem pojawiały się dość donośne głosy, że to niemożliwe, że to ściema, że jak to tak. Że jak mogę zamieniać lukratywne stanowisko na jakieś… koszulki?! Ano mogę. Nie miałem z tym zbytnio problemów, szczególnie, że najpierw liczyliśmy przychody w tysiącach, potem w dziesiątkach tysięcy, by przejść do setek.
Ale jest ten element pewnej hmmm próżności, który przyzwyczaja do imprez gdzie wręcza się nagrody, do identyfikowania się z sukcesami agencji i wielu innych spraw. Jest jakiś prestiż związany ze stanowiskiem i choć o wiele fajniej jest być współwłaścicielem firmy niż pracownikiem, to jakaś tam część mnie wolała być kojarzona z branżą reklamową niż tekstylno-nadrukową. A może to po prostu kwestia bycia docenionym przez innych? Usłyszenia tego „good job!“. Nie wiem. Być może. Przy własnym biznesie trzeba totalnie oderwać się od potrzeby głasków i bycia chwalonym przez innych, skupić się za to na tym czy samemu widzi się sukcesy. Tym bardziej, że moja branża jest dla większości osób nudna. To nie e-biznes, to po prostu tekstylia. Nie mamy spektakularnych sukcesów, nie jesteśmy na kickstarterze, nie mamy inwestorów którzy ładują w nas kasę (tę mamy). Ot, idziemy jak pancernik i każdej zimy widzimy obroty z których cieszylibyśmy się jak dzik zaledwie pół roku wcześniej – w lato. Bo ciągle rośniemy.
Muszę jednak trochę wrócić do ludzi, bo praca w ten sposób powoduje, że czuję się jak w kosmosie. Więc jeśli tę notkę odebrałeś jako moją zakamuflowany sygnał do „chcę w 2016 więcej spotkań towarzyskich, imprez i tym podobnych”, to… masz rację :)
A praca na swoim – cóż, ma plusy i minusy. Pewnie gdybym miał wrócić na etat brakowałoby mi mnóstwa rzeczy. Natomiast smutne jest to, że tak łatwo przyzwyczajamy się do tego co mamy i przestajemy to doceniać. Ale to zasłuży kiedyś na osobny tekst! Czwarty roku, witaj!
P.S. A tak to wygląda ze strony Mary