Siedzę na kanapie. W pokoju, który pamięta moje dzieciństwo. O tu, obok, po raz pierwszy grałem na komputerze. Niedługo później Tata przywiózł C64. Ileś lat później po raz pierwszy zobaczyłem na oczy Pentium. Piję właśnie bourbona, dostałem go w ramach blogowej współpracy. Na sobie mam bluzę z napisem SELF MADE BLUZA. Zrobiona w Koszulkowo, w ramach zamówienia Blog Forum Gdańsk 2014. Siedzę i uśmiecham się do siebie. 5 lat temu nie miałem pojęcia, że będę znowu mieszkał w domu, w którym się wychowałem. Nie wiedziałem też, że będę blogował na poważnie. A na pewno nie wiedziałem, że będę współwłaścicielem zajebistego sklepu z koszulkami. Nie wiedziałem i nie miałem prawa wiedzieć. Bo życie pisze rozmaite scenariusze.
Pamiętam z moich rozmów kwalifikacyjnych, czy rozmów o awans, jedno standardowe pytanie: „Kim chcesz być za pięć lat?”. I ja zawsze odpowiadałem – grzecznie, ale stanowczo – że to pytanie nie ma sensu. Dziś, w XXI wieku. Zupełnie.
To znaczy może ma z punktu widzenia osoby rekrutującej. Może chce coś sprawdzić, może taka cecha potrzeba jest w osobie, która jest rekrutowana. Dla mnie to jednak trochę wróżenie z fusów.
5 lat temu wracałem do Polski z dwuletniego pobytu w Genewie. Właściwie już wróciłem, w listopadzie byłem już po okresie próbnym w agencji Heureka, dzisiejszym VML. Zostawiłem gdzieś dumę i wymagania co do pensji, i zostałem social media managerem, dokładnie content designerem w bardzo obiecującej odnodze branży reklamowej – social media. To było wspaniałe 5 lat, poznałem tysiące (tak!) ludzi, byłem na setkach imprez, a nawet odbierałem jakieś nagrody. I to wszystko w stosunkowo krótkim czasie, bo przecież drugie tyle pracuję już w branży odzieżowej. Ale nie chciałem pisać o tym. Chciałem pisać o czymś innym. A mianowicie o tym, że nigdy nie planowałem swojego życia.
Nie mówię, że musi to być dobra droga. Pisze to do tych, którzy tak jak ja, mieli z tym problem. Którzy uważali się za gorszych. Nie wiedziałem co chcę robić ze swoim życiem. Widziałem tyle perspektyw i wszystkie były kuszące. Robiłem to co mogłem ze swoim stanem wiedzy. I podejmowałem wybory – na gorąco.
Żeby uświadomić ci jak to widziałem, pozwól że posłużę się przykładem górskiej wędrówki. Otóż zazwyczaj przed wyruszeniem w góry dokładnie planujesz trasę. Zastanawiasz się nad pogodą, nad swoimi możliwościami. Wyznaczasz trasę, myślisz gdzie zjesz posiłek. O której wrócisz. I być może podczas górskiej wędrówki to dobry sposób. Szczególnie w zimę, szczególnie w trudnych warunkach. Ale ja nie miałem pojęcia którą trasą chcę iść. Próbowałem planować i… nie umiałem. Więc ja i mój optymizm życiowy podjęliśmy nieco inną decyzję. Ruszyliśmy ze schroniska trasą dość nieznaną. Skręcaliśmy w różne ścieżki i szlaki, te które akurat wydały nam się ciekawe. Te na które mieliśmy ochotę. Pod dwoma warunkami:
- najpierw bardzo dobrze spakowałem plecak, tak aby móc nocować w każdych warunkach
- cieszyłem się każdą chwilą, każdym widokiem, każdym szlakiem
- pozdrawiałem wszystkich na szlaku i pomagałem potrzebującym
No dobra. Koniec przenośni. Dlaczego według mnie tak naprawdę dobre spakowanie plecaka wystarcza, dlaczego wcale dokładnie zaplanowana droga nie musi być najlepsza?
Żyjemy w tak zmiennym świecie, że ogarnięcie go o nawet pół dekady do przodu jest totalną niemożliwością. To już nie jest zazwyczaj kariera szewca, który najpierw terminuje, potem zdobywa kolejne stopnie wtajemniczenia, aż sam zostaje majstrem. To miliony możliwości, to otwierające się i zamykające się możliwości, to kalejdoskop. Zawody, które dziś wydają się świetne, już jutro mogą być na wymarciu. A te, które dziś wydają się dziwne, jutro mogą być bardzo ważne.
Kiedy w połowie lat 90 decydowałem się na kierunek studiów, wiedziałem tylko tyle, że kręci mnie grafika komputerowa oraz, że lubię komputery. Wymyśliłem sobie coś pomiędzy grafikiem a informatykiem. Skąd mogłem wiedzieć, że dwie dekady później okaże się, że grafiko-informatyk odejdzie do lamusa (całe szczęście)? Moje umiejętności graficzne napotkały sufit, bo po prostu nie mam zbytnich zdolności w tym zakresie, natomiast moja niespokojna dusza odnalazła się bardziej w marketingu i pisaniu tekstów niż w siedzeniu nad kodem. Choć pisania kodu zdążyłem się nauczyć całkiem sporo.
Dlaczego mi się udało? Tak jak pisałem, najpierw dobrze spakowałem plecak. Uczyłem się języków. Zawsze wiedziałem, że gdzieś tam się przydadzą. Szczególnie angielskiego. Patrzę na ludzi, którzy olewają angielski w szkole i myślę – człowieku, czy ty w ogóle masz rozum? Jak w dzisiejszym świecie można obyć się bez tego języka? Ogarniałem chętnie przedmioty podstawowe i tak zwane „odchamiacze”. Tak, w życiu przydają się podstawy filozofii, socjologii, marketing i zarządzanie nawet na poziomie studiów licencjackich to świetna baza, którą potem sam sobie rozwinąłem. Nie byłem kujonem na studiach, ale też nie przepieprzyłem całych studiów będąc schlanym od imprezy do imprezy. Zawsze bawią mnie ludzie, którzy skończyli uczelnię i czekają na przyjście pracy (praco, praco przyjdź!) choć na studiach zajmowali się głównie imprezowaniem. To tak nie działa, sorry.
Pisałem już wiele razy, że multum rzeczy osiągnąłem dzięki temu, że nawiązuję kontakty z ludźmi i po prostu staram się być wobec nich ludzki i pomocny. To właśnie znajomości – ale te dobrze rozumiane – załatwiły mi tak dużo.
Ale wiecie co jest najważniejsze? Że wiem, iż nie straciłem czasu na gonienie za jakimś wyznaczonym z góry, odległym celem. Tak jak w górach – zawsze gdy po nich wędruję cieszę się samą trasą, nie skupiam się tylko na wejściu na szczyt. Tak jak śpiewał Rysiek Riedel – w życiu liczą się tylko chwile. A ja staram się, by tych chwil, tych pozytywnych chwil było jak najwięcej.
Nie bój się, że nie masz dokładnie zaplanowanego życia. Ja nie miałem najmniejszych możliwości wymyślić sobie tego co będę robił w 2015 roku pięć lat wcześniej. Nie mówiąc już o 10, czy 15 latach wcześniej. Życie dziś to nie jest – że użyję kolejnego porównania – spokojny rejs statkiem wycieczkowym z zaplanowaną trasą i kapitanem z siwą brodą w białej czapce. To spływ tratwą, rwącym górskim strumieniem. Trzeba się rozglądać, chwytać okazje i być po prostu odważnym. Ja rzuciłem posadę i pensję w wieku 35 lat, mając dwójkę dzieci, kredyt i leasing. Wiem, że miałem pewnie mnóstwo szczęścia i dla niektórych mogę brzmieć jak gość, który wygrał w Lotto i uczy innych jak być bogatym. Wiem też, że miałem pewnie łatwiejszy start niż niektórzy i , że wyrównywanie szans jest potrzebne. Ale mimo wszystko nie spinaj się by wszystko zaplanować, bo to po prostu niemożliwe. Chyba, że masz jasną karierę, np lekarza. Ale nawet wtedy musisz mieć oczy otwarte na różne otwierające się na bieżąco możliwości.
I pamiętaj – choć to stare i filozoficzne jak cholera – liczy się droga, a nie tylko cel. Życie to nie konkurs na najpiękniejszą i najbardziej pozłacaną trumnę. Ale o gonitwie za kasą napiszę kiedy indziej. I piękne jest to, że ta filozofia mojego życia, do której doszedłem w dużej mierze sam, znajduje poparcie w tak wielu mądrych książkach, które czytam.
“I had thought the destination was what was important, but it turned out it was the journey.”
― Clayton M. Christensen, How Will You Measure Your Life?
Nie bój się być człowiekiem renesansu. Jack of all trades. Mnie jest z tym dobrze. Nie skupiaj się za bardzo na zdobywaniu szczytów. Czerp radość z drogi. Jakby to „kołczowo” nie brzmiało. Carpe diem.