
Lubię czasem hipsteryzować. Kupić niszową bluzę w second handzie, odkryć muzykę, która wejdzie do mainstreamu za miesiąc, czy postąpić inaczej niż wszyscy. Raz na jakiś czas. Ale są takie dni w roku, w których kompletnie nie mam ochoty uciekać od głównego nurtu. Co więcej, świadomie i radośnie zanurzam się w nich ciesząc się niczym dziecko. Bo właśnie wtedy moje wewnętrzne dziecko cieszy się najbardziej. To Święta Bożego Narodzenia.
Choinkę kupiłem w tym roku dość szybko. Pierwsza z brzegu okazała się pięknym świerkiem – tak kształtnym, że postanowiłem ją wziąć pomimo tego, że będzie się sypał. Trudno, zapach będzie. W drzwiach czekały już na mnie dzieciaki. W oczach ich pojawiła się niesamowita radość. CHOINKA!!!
Choinka stanęła w salonie, w tym samym miejscu, w którym stała wiele, wiele lat temu. To pierwsze święta w moim rodzinnym domu, do którego wróciłem po latach. Oczyma wyobraźni zobaczyłem małego Michała, który już od rana leżał na kanapie wpatrzony w swoją ulubioną, niebieską bombkę. Patrzyłem się na to jak wykrzywia odbicie pokoju, patrzyłem na świecące lampki. Leżałem i czekałem na Świętego Mikołaja.
Na święta psioczymy już od listopada. Wyszydzamy pierwsze świąteczne dekoracje w sklepach, pierwsze „Last Christmas“ w radiu. Potem dobrze jest odbić się od tego całego syfu w sklepach, kolejek, karpia i innych tego typu spraw. Mam wrażenie, że wszyscy zamieniają się w zbuntowane nastolatki, które mają na święta totalnie wyjebane.
Ja tak nie potrafię. Za bardzo je kocham. Choć czasem się to we mnie budzi. Kiedy wchodziłem z Frankiem do sklepu i moja szydząca część już wewnętrznie śmiała się ze świątecznych dekoracji pod sufitem, ten stanął oczarowany i powiedział: „Tato, jak ślicznie! Świątecznie!“ I wszystkie złe myśli uciekły – kurcze, rzeczywiście. Przecież to wszystko kwestia tego jak sami będziemy chcieli do tego podejść.
Święta kojarzą mi się z dzieciństwem. Wychowałem się w chrześcijańskiej rodzinie, choć nie będę ściemniał, że był to dla nas czas kontemplacji narodzin Jezusa. To był po prostu magiczny moment, odświętne ubranie, wszystko – staraniami Mamy, czy Babci – zapięte na ostatni guzik. Muzyka sącząca się z wieży – o to dbał Tata. I to właśnie ten nastrój wspominam najlepiej.
I wiecie co? Kocham te wszystkie mainstreamowe, oklepane, świąteczne piosenki. Te, które lecą non stop w radiu i marketach. Z „Last Christmas“ na czele. Tak, pamiętam gdy ta piosenka leciała na MTV i to wcale nie w kąciku „oldies goldies“. Przypominają mi moje wspaniałe i beztroskie dzeiciństwo. To oczekiwanie na Mikołaja, podróże samochodem na święta do Babci i zabawy z moją siostrą – liczyliśmy choinki, które widać było przez okna domów. Każdy liczył je po swojej stronie – wygrywała ta osoba, która naliczyła ich więcej. I mam nadzieję, że moje dzieciaki będą miały takie samo dzieciństwo – takie od którego nie będą chcieli się odcinać, takie które będą wspominać. TO jest moja prawdziwa życiowa misja.
Życzę Wam także tego samego – odnalezienia radości w sprawach które wydają się zwykłe i normalne. Nastroju, który obudzi w was wewnętrzne dzieci. Życzę wam, żebyście zbudowali takie rodziny, które będą w stanie tę magię wytwarzać i czerpać z niej energię. Byście nie zapominali o podstawach. By szydera – tak wszechobecna w sieci – nie wypaliła w was takiej zwykłej radochy.
A na osłodę – playlista, którą zacząłem tworzyć (choć nie dokończyłem z braku czasu) – składająca się właśnie z takich christmasowych klasyków. Pamiętam święta 1989 w Malezji – byłem wtedy małym gnojkiem, temperatura zupełnie nie była świąteczna, ale właśnie te piosenki lecące w każdym sklepie przypominały mi o tym, że to czas Świętego Mikołaja. Merry Christmas!
P.S. Tak, kolęd też słucham ;)