Uwielbiam filmy które dają mi dokładnie to czego spodziewam się idąc na nie. Pacific Rim jest dokładnie jednym z tych filmów. Nie, on dał mi nawet więcej. Zdecydowanie. Otóż spodziewałem się męskiego filmu akcji z mocno amerykańskimi (IYKWIM) smaczkami. A tych smaczków było tyle, że możnaby na ich podstawie napisać podręcznik kina amerykańskiego. Fuck yeah.
Story jest banalnie proste. Są złe alieny (większe niż kiedykolwiek), są dobre mechy (większe niz kiedykolwiek). Jest napierdalanka. Nie będzie chyba specjalnego spoilera jeśli napiszę, że dobrzy wygrywają. I wiecie co? Śmieszą mnie recenzje mówiące o małej głębi postaci, czy prostocie głównego wątku. Ludzie, puknijcie się konkretnie w głowę. Czego oczekiwaliście? Komedii romantycznej? Holenderskiego dramatu ontologicznego z wątkami wsi polskiej XIX wieku? DAFUQ?
Tak, wątek główny jest prosty jak konstrukcja cepa. Wątków pobocznych praktycznie nie ma. Postacie są tak przerysowane, że komiks przy tym to film dokumentalny. Rosjanie sa nieufnymi blondynami łiz e raszyn aksjent, dla Japonki najwazniejszy jest honor, a dowódcą jest Murzyn Z Wąsami wyglądający jak nowa wersja Action Jackson. Akcja jest tak przewidywalna, że mógłbym mówić na głos co zaraz się wydarzy, a zawieszenie niewiary… No cóż. Na czas tego filmu zawieszamy ją na bardzo mocnym kołku i idziemy do drugiego pokoju. Po co? :) Nie będe mocno spoilował, pod koniec wszystko aż śmieszy. So fuckin what?
Ok, ok, był jeden moment w którym rzeczywiście pomyślałem o niekonsekwencji. Przy tak zaawansowanej technologii zupełnie nie ma broni strzelających. Dobrych broni. Są, ale pełnią marginalną rolę. Trochę mnie to ubodło. Ale tylko na chwilę.
Bo po chwili pomyślałem sobie, że to bardzo dobrze. Bo dzięki temu mechy mogą napierdalać się z obcymi face to face. Melee. Pięść w ryj. I to jest sto razy piękniejsze. Mech walący obcego pięścią w pysk. Mech rozcinający obcego mieczem. Mech napieprzający obcego wziętym z wody statkiem, pełniącym rolę baseballa. PIĘKNE!
I jeszcze jedno – nie wiem czy to kwestia IMAX-a, tego że siedziałem wyjątkowo blisko ekranu, czy też sposobu nakręcenia filmu. Ale to było najlepsze 3D jakie widziałem. Czułem się w środku filmu, momentami czułem pod kolanami skurcz – jak wtedy gdy razem z bohaterem wchodziło się na wysokie rusztowanie. 3D miało to sens. Sens miałoby też 48 fps, jak już pisałem przy filmach fantasy nie podchodzi mi to zupełnie, ale tutaj zdałoby egzamin – szczególnie przy zbliżeniach i scenach walki – nie wiedziałem w niektórych momentach co widzę.
Reasumując – kawał dobrego, amerykańskiego kina przepełnionego patosem, walką i onelinerami. What else?
„Stacker Pentecost:
One, don’t you ever touch me again.
Two, don’t you ever touch me again.”
<3