Skończyłem właśnie oglądać Surogatów. Film całkiem przyjemny, choć oceniam go pewnie nieobiektywnie – uwielbiam wszelkie wizje alternatywnej rzeczywistości. Ta jest o tyle odmienna od pozostałych, że zarówno byty rzeczywiste jak i wirtualne spotykają się w niej w jednym świecie. U Williama Gibsona w Neuromancerze było nieco inaczej – nieco punkowy świat rzeczywisty i Cyberspace (w wersji komputerowej – ktoś grał?) dość ascetyczno-cyfrowy. W Matrixie (który też przecież z Gibsona wyrósł) nieco na odwrót – wspaniały świat wirtualny (który większość odbiera jako rzeczywisty) i brudny Real World – szare swetry, papka do jedzenia – masakra. „Why oh why didn’t I take the blue pill”.
Kto z nas nie zastanawiał się jak będzie wyglądać przyszłość? Ja nie raz zastanawiałem się nad tym czy będziemy podłączeni do kroplówek i komputerów przeżywając wirtualne uciechy. I jak na razie świat podąża właśnie ta drogą o której myślałem już na początku lat 90tych. Ale cofnijmy się do samego początku komputerowego uzależnienia.
Na początku był Spectrum. Pożyczony od wujka na tydzień czy dwa – w tym czasie stanowił on oczywiście główną rozrywkę dnia. Po tym jak posprzatałem w pokoju, odrobiłem lekcje, wyniosłem śmieci i zrobiłem Wiele Innych Rzeczy Które Musiałem Robić Choć Nie Chciałem :) Swoją drogą ile trzeba było lat, aby komputery znowu zeszły do takich rozmiarów?
Gry na Spectrumnę to głównie zręcznościówki, bez możliwości save’owania. Oznaczało to brak możliwości bycia wciągniętym w jedną rozgrywkę na wiele godzin. Chyba że wsytępował mechanizm „jeszcze raz”. No dobra – zawsze występował :)
Kolejnym sprzętem był C64. W tym wypadku już nasz własny, i co wazne – od razu ze stacją dysków. Zmieniało to tyle, że gry ładowały się niezmiernie szybko. Dodatkowo na jednej dyskietce 5,25″ mieściło się ich kilka. A gdy wycięło się w boku dziurkę można było nagrać kilka kolejnych. Po kilku latach uzbierałem kolekcję kilkuset gier… i ciągle nie wiedziałem w co zagrać! Może też to powodowało zupełnie inną grę niż później – siadałem do komputera i zastanawiałem się w co grać. Wybierałem grę – grałem w nią od 5 minut do godziny, potem zmieniałem. I znowu. Niektóre tytuły przyciągały mnie na dłużej, ale spokojnie wiedziałem kiedy odejść – po kolejnym game overze.
Sprawa skomplikowała się przy Amidze. Otóż to właśnie tu poznałem smak gier przygodowych i ekonomiczno strategicznych. Pierwszą przygodówką był oczywiście legendarny Maniac Mansion, ekonomiczną – Pirates!, a później jeszcze Leisure Suit Larry i Zack McKracken. Później RPG – Eye of the Beholder. Wsiąkłem. Można było zapisywać stan gry, co z jednej strony powinno pomagać przerwać grę w każdej chwili (mogę zapisac i wrócić do niej jutro), z drugiej strony – wiadomo że to nie działało :) Powodowało tylko tyle, że o grach myślało się non stop. Szczególnie o przygodówkach i RPG – jak przejść dany level, co zrobić. Pojawiały się nawet pierwsze sny o grach! Można było wymieniać się z kumplami informacjami o grze, czy też (EOB) tworzyć mapy na spółkę (ja zrobię pierwszy level, ty drugi, potem je przerysujemy).
To był rzeczywiście szok, chociaż ciągle trudno było mówić o rzeczywistości wirtualnej. Gry były dość symboliczne, połączenia z innymi graczami za grosz. Ale o uzależnieniu już chyba tak. Nadal dostęp do komputera był reglamentowany przez rodziców. Komputer stał w salonie, a gdy już przeniósł się do mojego pokoju to i tak przy byle okazji tata zabierał mi (za karę) jedno z akcesoriów – przy C64 kabel łączący stację z kompem (sprytne, grac nie mogłem, ale mogłem coś pisać w BASICu), przy Amidze – modulator (służący do konwersji sygnału na telewizyjny – grałem na 14″ tv). Oczywiście zdawało się to na nic – zawsze wiedziałem gdzie tata chowa kabel, a Amiga działała bez modulatora – choć monochromatycznie. Co by nie mówić granie ograniczało się jednak do tych krótkich chwil kiedy wróciłem już ze szkoły, a taty nie było w domu, czy wieczorów, choć wtedy następowała seria pytań w stylu – co w szkole, jak lekcje, itp. W każdym razie – człowiek musiał nieźle lawirować, co powodowało że nałóg w mocnej wersji nie do końca istniał.
Powoli nadchodziła era PC. Platformówki zostawały wypierane przez coraz więcej gier przygodowych oraz innych których stan można było zapisywać. Komputer niestety przeszedł do gabinetu taty, więc możliwości uzależnienia się znów się skurczyły. Musiałem dzielić czas z programem księgowym, arkuszem Lotus 1-2-3 i procesorem tekstu Ami Pro. Nie było lekko. Dodatkowo nie dawało się już obsługiwac kompa udając że robi się lekcje jak to było w przypadku Amigi. Ale i to nie pomagało – komputer uzależniał coraz bardziej.
Prawdziwy przełom nastąpił w chwili kupienia modemu. Pierwszy modem nie łączył mnie jeszcze z internetem – właściwie bardziej korzystało się z jego właściwości faxowych (pamiętacie – nazywało się to FAX MODEMEM). Pojawiły się za to pierwsze BBSy. To takie ustrojstwo poprzedzające internet – składały się właściwie z komputera, modemu i odpowiedniego softu. Należało się „wdzwonić” i korzystać z oprogramowania. Interfejs był czysto tekstowy, nie można było tam za długo siedzieć, po pierwsze płaciło się za połączenie, po drugie tylko jedna osoba mogła siedzieć na danym BBSie więc nie można było blokowac dostępu innym. A tu chciało się już siedzieć.
Otóż najwazniejszą (dla mnie) rzeczą na BBS nie był wcale software (który przecież trochę ważył, a prędkość połączenia to 9600 BPS), tylko Legend of The Red Dragon. Protoplasta MMORPG! Gra była czysto tekstowa i nie była czysto multiplayerowa, choć jak najbardziej online! I to można było nazwać pierwszym uzależnieniem. Otóż codzienne zalogowanie się było krytyczną częścią dnia! Każdego dnia zdobywałem trochę punktów doświadczenia i rozwijałem swoją postać. Mogłem też w ograniczony sposób kontaktować się z innymi online (zostawiając wiadomości). I tak aż do chwili kiedy odkryłem internet. Ale o tym następnym razem :)